Woda spod Eigeru
Alpy Berneńskie to przede wszystkim wielka trójka: Jungfrau, Mönch i Eiger. Tak mi się to kojarzy i pewnie podobne skojarzenia ma większość osób, które z Alpami wiążą jakiekolwiek zainteresowania. Jest oczywiście przepięknie położone miasteczko Grindelwald i Interlaken, jest Lauterbrumnnental, zwana doliną 72 wodospadów. I mnóstwo atrakcji i wyzwań dla alpinistów, narciarzy, kolarzy, paralotniarzy, skoczków BASE i normalnych turystów. Kaniony, rzecz jasna, też są, ale trochę z innej bajki.
Ich szczeliny są wąskie i głębokie, czasem tak bardzo, że wewnątrz panuje ciemność. Pojęcie „jaskini bez stropu”, które czasem nadaje się dla opisania kanionów jest najbardziej precyzyjne właśnie w ich przypadku.
Trümmelbach, Gries, Gamchi, Schwarzbach – to nazwy, które obiły się o uszy wielu kanioningowcom. Z jednej strony kuszą pięknymi partiami, lecz z drugiej – trochę zniechęcają zimnem i trudnościami. To taki kanioning, który przestaje być zabawą, a staje się wyzwaniem dostępnym dla wąskiej garstki najlepiej przygotowanych. Większą część roku wypełniają je aktywne rzeki, zasilane: wiosną – wodą z topniejącego śniegu, a latem i wczesną jesienią – z lodowca. Dopiero późną jesienią i zimą, kiedy mróz zagości na wysokościach i natężenia przepływu wody opadną do akceptowalnego poziomu, kaniony stają się dostępne. Większość z nas ze wstrętem otrząsa się na myśl o pływaniu w listopadzie, w wodzie o temperaturze zbliżonej do zera. A jednak w rankingu atrakcyjności te kaniony otrzymują najwyższe noty.
Jakiej klasy to atrakcje, każdy może przekonać się na własne oczy, wybierając się, choćby w klapkach, na zwiedzanie dolnych wodospadów Trümmelbach-a. (tu znajduje się krótka relacja)
My jednak Berneński Obrerland odwiedziliśmy w drugiej połowie sierpnia, kiedy słońce w najlepsze topiło lodowce pod Wielką Trójką i wodę tłoczyło z impetem w głąb skał. Cóż zatem robić w tej przepięknej krainie w tym czasie? Wspinać się, wędrować, jeździć na rowerze, podróżować górskimi kolejkami? Nie po to wszakże przejechaliśmy te tysiące kilometrów, żeby robić wszystkie te rzeczy na sucho. Kaniony na sierpień w okolicy istnieją i postanowiliśmy je odwiedzić. Przynajmniej te najciekawsze.
Sandbach
Pod samą północną ścianą Eigeru znajdują się dwa interesujące obiekty: Sandbach oraz jego mniejszy brat: Inner Sandbach. Dla wyjaśnienia, sam Sandbach też duży nie jest. To strumień wypływający spod małego lodowca, raz pojawiający się na powierzchni, a raz znikający w wąskiej szczelinie.
Turystyczna ścieżka przekracza kanion dwa razy, pnąc się serpentynami wzdłuż jego brzegów aż pod podstawę najwyższej, 30-metrowej kaskady. Z mostków nie wygląda ten przełom zbyt okazale, ale wnętrze ma ponoć niezwykłe: bardzo wąskie, zakręcone i mroczne. Opis w przewodniku ostrzegał nas, że jest dostępny dopiero od połowy września i tylko przy bardzo małym przepływie. Korytarz jest tak wąski, że większy strumień po prostu odcina drogę.
Mnie za to do gustu nie przypadła jego wyjątkowa medialność. Brzegiem prowadzi jeden z najpopularniejszych szlaków w okolicy i przez długi czas jest się na widoku. Sławnym można tu zostać w mgnieniu oka, bo turystów z aparatami mrowie, a taki cudak z kolorową dupą, co się wyłania z potoku to model lepszy niż świstak.
A ponieważ każdy prawdziwy kanioningowiec sławę ma w głębokiej pogardzie, z założenia pominęliśmy ten kanion i skierowaliśmy się w stronę tego mniejszego brata, czyli Inner Sandbacha.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od samego Grindewaldu, skąd rozpoczęliśmy naszą wycieczkę. Można całą trasę podejścia pokonać „z buta” i jest to opcja niskobudżetowa lecz absolutnie bez sensu. Trzeba bowiem pokonać prawie tysiąc metrów przewyższenia w pięknym, lecz jednostajnym otoczeniu, z oczami utkwionymi w północną ścianę Eigeru, która przybliża się z deprymującą ospałością. Można też skorzystać z cudu techniki z początku dwudziestego wieku: zębatej kolejki, która potrafi wznieść się na wysokość niedostępną dla innych kolejek w Europie: na przełęcz Jungfraujoch. Wybraliśmy drugi wariant i za cenę trzech biletów miesięcznych na wszystkie autobusy linii Dąbrowa Górnicza – Katowice kupiliśmy trzy bilety do stacji Alpiglen.
Podróż nie trwała długo, bo to tylko dwie stacje, ale mieliśmy okazję poczuć się jak pełnoprawni obywatele świata, zwiedzający Szwajcarię na równi z innymi nacjami. A nawet tacy trochę lepsi (znacie to uczucie?), bo plecaki mieliśmy zdecydowanie największe i najbardziej kolorowe.
Dalsze podejście jest już zdecydowanie przyjemniejsze: w wysokogórskim krajobrazie, z widokiem na ośnieżony Wetterhorn i majestatyczną północną ścianę, w kierunku wodospadu Sandbacha, nazwanego tu, pewnie dla niepoznaki: Eigerwandschlucht.
Aby dojść do naszego kanionu należy minąć strumień Sandbacha i dojść do kolejnego cieku, wypływającego z mniejszego lodowca. Niewielki potok wypływa tu z lodowcowej jaskini i spływając rzeźbi w wapiennej skale niezbyt głęboki kanion.
Wybraliśmy się na tę akcję we trójkę: Monika, Podziem i ja. Podziem, czyli Michał, mimo swojej – bez wątpienia – jaskiniowej ksywce, jaskinie zna wyłącznie z opowiadań (głównie naszych), w prawdziwej jaskini nigdy nie był, więc mu się bardzo podobało. Że korytarz wąski i pokręcony, studzienki ciasne, niespodziewane zwroty kierunku, skalne łuki.
Jak dla mnie – był to klasyczny jaskiniowy meander, tyle że czysty i w słońcu. Ładny, ale jako kanion – taki nieco … umowny. Bo w każdym miejscu można go bez trudu opuścić i pójść wzdłuż niego, łagodnym, trawiastym stokiem. Za to otoczenie jest majestatyczne i to głównie dla niego warto było odbyć tę wędrówkę.
Jeżeli komuś przyjdzie do głowy taką przygodę powtórzyć, to proponuję kolejką wyjechać do następnej stacji: Kleine Scheidegg i stamtąd zejść szlakiem Eiger Ultra Trail. Droga dojściowa jest dłuższa, ale widoków więcej. A przecież o to w tej wycieczce chodzi przede wszystkim.
Saxetbach
Zupełnie innymi obiektami okazały się kaniony w dolinie Saxettenbach, w pobliżu Interlaken. Rzeka tworzy tam trzy przełomy, rozdzielone odcinkami mniej ciekawej doliny. Każdy z nich jest odmienny, zarówno w formie jak i trudności. Zdecydowanie najciekawszy jest górny odcinek, składający się z sekwencji kilku wodospadów, pokonujących na krótkim odcinku około 150 metrów różnicy poziomu.
Z dołu wyglądał ładnie, ale bez rewelacji: ot jeden z przełomów „do odhaczenia”. W praktyce przygodowo nas zaskoczył. Był to techniczny, wertykalny kanion z licznymi stanowiskami wysuniętymi. Silny przepływ był dodatkową atrakcją, która sprawiła, że zamiast półgodzinnego spaceru otrzymaliśmy dwie godziny porządnego kanioningu.
Odcinek środkowy zraził nas mętną, brudnożółtą wodą. Mieliśmy pecha, bo kilkaset metrów wyżej dwóch facetów ryło w potoku koparką. Trochę szkoda, bo z opisu wydawał się ciekawy, łatwy i krótki. Ale poruszanie się w rzece o zerowej widoczności odbiera jakąkolwiek przyjemność. Minęliśmy go i skierowaliśmy się do najniższego odcinka.
I właśnie ta dolna część Saxetbacha jest szeroko znaną atrakcją turystyczną w Interlaken. Codziennie, pod opieką miejscowych przewodników, zwiedza go kilka komercyjnych wycieczek. Całość, łącznie z finałowym piknikiem zajmuje jakieś 3 godziny i kosztuje 120 franków. Czy warto?
Całą trasę wycieczki, od wyjścia z samochodu do powrotu przeszliśmy w czasie 50 minut, z czego połowę zajęło dojście i przebieranie. Żadna z atrakcji nie wzbudziła większego entuzjazmu: krótki zjazd, kilka małych toboganów, dwa krótkie, skalne przełomy.
A jednak, myślę, że komuś kto nie ma absolutnie żadnego doświadczenia, wycieczka może się podobać. Przede wszystkim: jest łatwo. A wbrew opinii wyjadaczy, jest to zaleta dla wielu turystów. Jest tam mały zjazd na linie, odcinki spływania rzeką, krótkie rynny, huśtanie na tarzanowej linie. Raczej wodny tor przeszkód, a nie prawdziwy kanioning. Ale może o to właśnie chodzi. Mimo to cena za te atrakcje wydaje się być nieco wygórowana.
Jednak amatorom o jakimkolwiek doświadczeniu, lub większych ambicjach, zamiast Saxetbacha poleciłbym Chli Schliere, który znajduje się w okolicach Lucerny. Jest to kanion z prawdziwego zdarzenia: pięknie ukształtowany, malowniczy, zawierający w sobie dziesięciokrotnie więcej atrakcji. Jest on równie popularny, choć wycieczka trwa dłużej i wymaga większego zaangażowania. (O Chli Schliere można przeczytać tu).
Tragedia w Saxetbach
Niestety, Saxetbach ma też swoją tragiczną historię. 27 lipca 1999 roku w kanionie zginęło 21 osób. Byli to uczestnicy komercyjnej wycieczki oraz troje przewodników.
Tego dnia około 16:30 w górnej części doliny Saxetten rozpętała się gwałtowna burza. Poziom rzeki Saxetenbach podniósł się bardzo gwałtownie. W tym czasie w kanionie przebywały jednocześnie cztery komercyjne grupy, łącznie 45 osób. Cześć z nich została zaskoczona przez gwałtowną falę powodziową: olbrzymią masę wody ciągnącą z sobą masy drewna i kamieni. Porwani przez wodę nie mieli szans na przeżycie. Ich szczątki odnaleziono dopiero w jeziorze Brienz.
Skalne przełomy w tym kanionie nie są długie. Jest ich może dwa i każdy z nich można bezpiecznie opuścić w ciągu dwóch minut. Poza tymi krótkimi odcinkami, jest to rzeczna dolina, o bezpiecznych, leśnych zboczach. Wystarczy wyjść z rzeki. Ci, którzy byli poza przełomem, przeżyli.
Firma odpowiedzialna za zorganizowanie wycieczki wkrótce zbankrutowała. W procesie, który zakończył się w grudniu 2001 roku, sześć osób, w tym trzech dyrektorów zostało skazanych za nieumyślne spowodowane śmierci. Otrzymali wyroki w zawieszeniu i wysokie kary zadośćuczynienia na rzecz rodzin poszkodowanych. Dwóch przewodników, którzy przeżyli zostało uniewinnionych.* Nad brzegiem rzeki postawiono pomnik, upamiętniający ofiary katastrofy. Na wielkiej tablicy wiszą zdjęcia młodych, szczęśliwych ludzi, listy, wiersze, suche kwiaty. Tuż obok 21 kopczyków. Żeby nie zapomnieć.
*źródło – http://www.20min.ch
Tekst: Grzegorz Badurski
Zdjęcia: Monika Badurska, Grzegorz Badurski