Wadi Hidan

Kaniony, to oprócz zabytków, pustyni Rum i Morza Martwego jedne z ważniejszych atrakcji Jordanii. Koncentrują się w nich pejzaże, jakie trudno znaleźć w pustynnym krajobrazie tego kraju. Jednym z najważniejszych z nich jest Wadi Mujib; udostępniony dla turystyki piękny kanion, jeden z niewielu w Jordanii, w którym woda płynie przez cały rok. Każdego sezonu przewijają się przez niego tysiące zwiedzających.  Z pewnością niewielu z nich wie, że w górnym odcinku znajduje się równie ciekawa atrakcja: Hidan. Jest to prawy dopływ rzeki Mujib. Znajduje się w odludnych, pustynnych  górach. Według większości odwiedzających, jest to najciekawszy kanion w Jordanii.

Cała dolina Hidan (zwana również Waala) ma ponad 30 km długości. Składa się z trzech części. Odcinek górny jest najłatwiej dostępny i czasami jest odwiedzany przez zorganizowane wycieczki. Nie cieszy się taką popularnością jak Mujib. Prawdę powiedziawszy, masowi turyści raczej tu nie zaglądają. Odcinki środkowy i dolny są odwiedzane jeszcze rzadziej i tylko przez kanioningowców. Pod względem widokowym to najciekawsze przejścia kanioningowe w Jordanii. Gdyby nie termin naszego wyjazdu, byłby to nasz główny cel.

Przygotowując się do podróży, wiedzieliśmy już, że wizyta w Hidanie w listopadzie jest problematyczna. Całe koryto położone jest na terenie zamkniętego rezerwatu i prawdopodobnie nie jest dopuszczone do indywidualnej działalności. Piszę „prawdopodobnie”, bo nie nie znalazłem jednoznacznej informacji. Drugim problemem jest termin. Turystyczny Wadi Mujib, a również i Hidan, ze względu na niebezpieczeństwo powodzi udostępniony jest tylko do końca października.

Skontaktowaliśmy się z miejscowym przewodnikiem, bardziej po to, by potwierdzić nasze przewidywania i mieć świadomość, że spróbowaliśmy wszystkich możliwości. Jakież było nasze zdziwienie, gdy otrzymaliśmy wiadomość „to możliwe”.

Korzystanie z usług przewodnika zawsze wydawało mi się niesportowe. Rzecz jasna, nie każdy się z tym poglądem zgodzi i udowodni, że przecież w żadnym górskim sporcie nikt klienta na szczyt nie wniesie, nikt po linie nie zwiezie, a cel osiąga się siłą własnych mięśni i psychiki. To prawda… ale tylko częściowa. Bo na górski sukces składa się jeszcze kilka  nie mniej ważnych czynników: planowanie akcji, podejmowanie decyzji i branie za to odpowiedzialności. I to już nie jest ani zabawa ani czysty wyczyn, jest za to praca i czasem spore obciążenie psychiczne. Biorąc przewodnika, zwalniamy się z tych wszystkich trudnych kwestii. I to jest bardzo przyjemne, bezpieczniejsze i daje większe prawdopodobieństwo sukcesu.

Jeden z polskich himalaistów, chyba Andrzej Zawada, powiedział kiedyś, że bardziej wartościowe jest samodzielne zimowe zdobycie Świnicy niż wyjście na Mount Blanc z przewodnikiem. Ale było to dawno, zanim pojawiły się selfie z Mnicha i Martyna na Mount Evereście.

Czasem jednak bywają takie sytuacje, że ambicje lepiej schować do kieszeni. Zwłaszcza w przypadku, kiedy w grę wchodzi bezpieczeństwo. Bo czy w takiej Jordanii można poruszać się po zamkniętym terenie rezerwatu? I co stanie się, jeżeli w takim miejscu spotka nas policja lub wojsko? Czy skończy się na mandacie? Tym bardziej, że bez znajomości terenu i bazując na słabych opisach dojścia moglibyśmy błądzić po takiej pustyni ze czterdzieści lat. (Są udokumentowane takie przypadki.) Lokalny przewodnik był dla nas rozwiązaniem jedynym. Odpuściliśmy zatem „sportowość”. Cóż, najwyżej nie będziemy chwalić się „pierwszym polskim przejściem”.

Prognozy pogody były kiepskie. Do Ammanu przylatywaliśmy w piątek. W sobotę pogoda miała być idealna, ale już w niedzielę miały pojawić się pierwsze deszcze. Potem miało być tylko gorzej. Wyglądało na to, że jedyną szansą na przejście było udać się tam w sobotę, następnego dnia po przylocie. Tak też umówiliśmy się z naszym Jordańczykiem.

Mieliśmy się spotkać w dniu naszego przylotu o godzinie 18,  przy drodze, w punkcie o konkretnych współrzędnych. Potem mieliśmy jechać w góry na miejsce biwakowe, tam przenocować, a rano prosto z obozowiska ruszyć do kanionu. I wszystko byłoby proste, gdyby nie fakt, że podróżowaliśmy w dwóch grupach. Pierwsza lądowała w Ammanie o 8 rano, a druga dopiero o 20. W związku z tym grupa pierwsza miała razem z przewodnikiem od razu pojechać na biwak, a druga grupa dołączyć już na miejscu. Plan sprzed monitora jawił się idealnie, a w praktyce…

Środkowy Hidan

Byliśmy pierwszą grupą: Aśka, Monika, Andrzej i ja. Po przylocie odebraliśmy samochód z wypożyczalni i jeździliśmy trochę po okolicy. Pojechaliśmy się nad Morze Martwe, zjedliśmy obiad w przydrożnym barze i punktualnie o 18 zameldowaliśmy się na miejscu zbiórki. Na mapie wyglądało, że jest to turystyczne miejsce: parking i jakieś stragany, ale kiedy dojechaliśmy na miejsce, miny nam trochę zrzedły. Słońce zaszło pół godziny wcześniej, było zupełnie ciemno i pusto. Na poboczu stał tylko jeden zdezelowany pickup, a przy nim czterech podejrzanych typków. Tak już się nam, Europejczykom wydaje na pierwszy rzut oka, że każdy, kto ma ciemniejszy odcień skóry i nie jest ubrany w mundur lub garnitur jest podejrzanym typkiem. Nie? To spróbujcie na Waszych egzotycznych wakacjach wyjść wieczorem z hotelu all-inculusive, żeby powałęsać się trochę po okolicy. Ten pierwszy raz będzie niezapomniany.

Podeszli, kiedy zatrzymaliśmy samochód. Żaden z nich nie wyglądał na przewodnika. Przez chwilę siedzieliśmy przy zamkniętych drzwiach, nie wiedząc: otworzyć okno, czy uciekać. „Hello, I’m Salim. Im Your Guide.” – chłopak w czarnej, skórzanej kurtce pokazał nam swoją komórkę. Była na niej historia naszej rozmowy z Facebooka. Salim słabo mówił po angielsku. Zadzwonił do swojego kolegi – Islama, którego, też znaliśmy wyłącznie z internetu. „Welcome to Jordan „. Wszystko wskazywało na to, że byli to ludzie z którymi się umawialiśmy. Ale jakoś to nie wyglądało tak jak powinno. Przewodnik powinien być w polarze i w sportowych butach, a nie w czarnej skórze. Powinien mówić po angielsku. Nie powinien wyglądać jak cinkciarz!

– Teraz z Salimem pojedziecie do przyjemnego miejsca w górach i przy herbacie poczekacie na waszych towarzyszy – głos Islama w słuchawce był przyjazny – Kiedy przyjadą, ruszycie do  naszego beduińskiego namiotu na nocleg. Noc jest piękna, herbata pyszna, cieszcie się urokami Jordanii!

Należy myśleć pozytywnie. Więc wyobraziłem sobie bar w górskiej dolinie, z kelnerem donoszącym kolejne herbaty (wiadomo, że nie piwo) i z baranem z wolna obracającym się na ruszcie. (Aśka jest wegetarianką, ale może będą mieli jakąś grillowaną rzepę).

Salim z małym plecakiem wpakował się do naszego samochodu, a pickup gdzieś odjechał. Ruszyliśmy krętą i wąską drogą wzdłuż wąwozu. Przez chwilę migały nam za szybą jakieś zabudowania. Potem zastąpiła je ciemność. Góry, gwiazdy, kamienie na poboczu. I wrażenie, że zagłębiamy się w pustkowie. Pogawędka szła nam słabo. Na tyle, na ile pozwalał skromy zasób słów. Mijały kolejne minuty, coraz bardziej milczące. Kiedy straciliśmy zasięg w telefonach, po raz pierwszy pojawiło się pytanie: „Czy to na pewno był dobry pomysł?”.

Minęła niecała godzina takiej podróży, przerywana nerwowymi pytaniami: „Masz zasięg?” I nikomu bynajmniej nie chodziło o sprawdzenie najnowszych wiadomości na Facebooku. Wciąż oddalaliśmy się od cywilizacji. Wydawało mam się że jedziemy po księżycu.  I nagle po środku tego pustkowia Salim nagle powiedział: „Tu się zatrzymujemy”!

Gdzie? Przecież tu nic nie ma! Wyszliśmy z samochodu. Obok drogi kamienna zatoczka, dalej zbocze, które urywa się przepaścią, ruiny jakichś budynków, ciemno,  gwiazdy… i za cholerę nie chce być romantycznie! „Masz zasięg?”, „Czy to na pewno był dobry pomysł?”

– Napijemy się herbaty” – oznajmił Salim.

W zasadzie to mógłby powiedzieć cokolwiek. Pogońmy się berka, pobawmy w chowanego, postrzelajmy do puszek. Co oznacza „napijmy się herbaty” na ciemnym pustkowiu? Może to to samo, co „masz fajkę?” w nocy, na Patelni w Sosnowcu? No dobra, na razie robimy dobrą minę do złej gry. Nie boimy się. Przynajmniej takie robimy wrażenie.

– A biwak?

– Stąd jeszcze pół godziny, ale nie możemy jechać waszym samochodem. Pojedziemy pickupem.

– A co z naszym samochodem?

– Zostanie tutaj.

Staliśmy zdezorientowani. Była 19, było ciemno, byliśmy na pustyni, nie wiadomo dokładnie gdzie. Nasza druga grupa była jeszcze w samolocie i nie mogliśmy nawiązać z nimi kontaktu. Jedynym towarzyszem był człowiek którego poznaliśmy w internecie i z którym trudno się porozumieć. Jakieś pomysły? Ale tylko te dobre!

– Spakujmy się chociaż na jutro.

Przy świetle czołówek rozbebeszyliśmy torby, które 24 godziny wcześniej ubijaliśmy kolanem we własnych domach. Pakowaliśmy do plecaków sprzęt, śpiwory, karimaty, prowiant. Byliśmy prawie gotowi, kiedy podjechał pickup. Chłopaki, których poznaliśmy godzinę wcześniej wysiedli z samochodu. Coś tam ze sobą rozmawiali, po czym rozeszli się w różne strony. Wrócili z chrustem. Chwilę później zaczęło płonąć ognisko. Nie wiadomo skąd na ogniu pojawił się okopcony imbryk.

Dochodziła 19.30 a czuliśmy się tak jakby była północ. Za nami był bardzo długi dzień. Żeby zdążyć na samolot wstawaliśmy o drugiej w nocy.

– To może zostaniemy już w tym miejscu? – zapytałem –  Prześpimy się przy samochodach, a rano pojedziemy do kanionu?

– Nie można.

–  Ale dlaczego? – i tu skończyły się  możliwości komunikacji… – To jedźmy gdzieś, gdzie jest zasięg, zadzwonimy do Islama i niech tłumaczy! A przy okazji wyślemy sms-a z naszymi współrzędnymi.

Salimowi spodobał się ten pomysł, też już chyba męczyła go ta sytuacja.

Razem z Aśką zostaliśmy przy ognisku. Piliśmy bardzo słodką herbatę, zagryzali ciastkami i próbowaliśmy wymieniać się podstawowymi wyrażeniami. „Dzień dobry”, „Dziękuję”. Nie znaliśmy ani słowa w języku… Nie wiedzieliśmy nawet, czy to język arabski czy jordański. Jesteśmy beznadziejnymi podróżnikami!

Kiedy wróciła nasza grupa telekonferencyjna okazało, że nie możemy tu nocować, bo jest to teren rezerwatu i to zakazane. Tam, dokąd jedziemy też nie wolno, ale przynajmniej nie będzie nas widać. Droga dostępna jest tylko dla samochodu terenowego. Ale przynajmniej udało się wysłać sms-a z naszymi współrzędnymi.

Około dziewiątej daliśmy za wygraną i położyliśmy się spać koło ogniska. Kilka razy w górach zdarzało mi się leżeć pod gwiazdami i liczyć barany w nadziei na nadejście snu. Pamiętam kilka koszmarnych nocy,  kiedy zdawało mi się, że pomimo ogromnego zmęczenia nie jestem w stanie zasnąć. Zapadałem w krótkie drzemki i budziłem się z walącym sercem. Niepokój mościł się w klatce piersiowej, a myśli maniakalnie krążyły wokół najgorszych scenariuszy. I chociaż przekonywałem sam siebie, że moje obawy są wyolbrzymione, strach nie chciał odejść. Często te największe przygody stają się piękne dopiero we wspomnieniach.

Tym razem patrzyłem w niezwykle rozgwieżdżone niebo, starałem się zasnąć, ale mocna herbata nie pozwalała się zrelaksować. Czekałem na światła samochodu, a każdy dźwięk wydawał mi się odległym szumem silnika. Minęły dwie godziny takiego przewracania się z boku na bok, aż wreszcie usłyszałem prawdziwy warkot. Kilkaset metrów dalej zza zakrętu wyłoniły się światła. Włączyłem czołówkę i stanąłem obok drogi.

Widujemy się tylko kilka razy w roku. Na co dzień dzieli nas ponad tysiąc kilometrów, więc to przyjaźń na odległość. Ale łączą nas dziesiątki przygód, przegadanych godzin, wspólnie przeżytych zachwytów i lęków. Rudi, Gośka i Piotrek. Tym razem nasze spotkanie było szczególnie miłe. Ze śpiworów wygrzebali się Monika, Aśka i Andrzej. Najbardziej w naszej ekipie lubię to, że nigdy nie brakuje w niej entuzjazmu. „Będziemy jechać na pace pickupa, o północy przez góry, przez największe pustkowia Jordanii! Ale czad! Ale super!” Uwielbiam ten optymizm. Ale, w sumie, jak na to spojrzeć z dystansu, to właśnie trwała całkiem niezła przygoda!

Nie wierzyłem, że wszyscy zmieścimy się w jednym samochodzie. 11 osób i bagaże. W świetle czołówek pakowaliśmy plecaki na skrzynię, wiązaliśmy sznurkiem i próbowaliśmy wpasować się w resztki wolnego miejsca. Przypadło mi miejsce w szoferce, razem z kierowcą i jednym z przewodników. Wolę jeździć na zewnątrz, ale zawsze mam takiego pecha, że ląduję w środku.  Bo przecież żadna z kobiet nie może usiąść tuż przy muzułmańskim mężczyźnie, a tymczasem Piotrek i Andrzej już rozsiedli się na zewnątrz. Więc kolebałem się na przednim siedzeniu przez kolejne trzydzieści minut. Próbowałem podtrzymywać rozmowę przy użyciu kilku słów i wpatrywałem się w drogę przed nami, która czasami była szutrowa, a czasami nie było jej wcale.

Było już po północy, kiedy dotarliśmy na miejsce. Beduiński namiot rozbity był na pylistym podłożu. Czuliśmy się trochę głupio widząc jak nasi gospodarze rzucają się do roboty: układają materace, koce, nasze karimaty tak, żeby było nam jak najwygodniej. Obok namiotu zapłonęło ognisko, pojawiła się herbata i spóźniona kolacja. Była pierwsza w nocy, kiedy uciekłem do namiotu i zagrzebałem się w śpiworze. A przy ogniu Rudi, Gośka i Piotrek długo biesiadowali z Jordańczykami.

Poranek w namiocie

Wstaliśmy, kiedy słońce jeszcze ukrywało się za górami. Było chłodno i bardzo przyjemnie. Wyszedłem z namiotu i po raz pierwszy mogłem zobaczyć jak wygląda miejsce do którego dotarliśmy. Pierwsze wrażenie było deprymujące. Nie było nic pięknego w tym krajobrazie. Jałowa, szarobeżowa pustynia i kamienne zbocza ciągnące się aż do połączenia z  bezchmurnym niebem. Po skromnym obozowisku obok szwędały się osły i kudłate kozy. Na co dzień jestem otoczony przez dziesiątki bodźców, widzę barwy, ruch, słyszę dźwięki. Tu panował ich przygnębiający niedosyt. Jak można żyć w takim miejscu i nie zwariować? Być może wymaga to wyciszenia i wyostrzenia wszystkich zmysłów. Tak aby stać się wrażliwym na mały zielony listek, szum wiatru i sto odmian szarości. W dole rozciągały się dwie potężne doliny. Bliższa – Hidan i dalsza, widoczna za grzbietem – Mujib. Z poziomu obozowiska wydawały się równie martwe jak otaczające je góry.

Obozowisko

Wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. Praktycznie w nieznane. Nie mogliśmy się dowiedzieć jak długa droga jest przed nami. Salim podawał nam różne czasy przejścia. Raz było to osiem, a innym razem dwie godziny. Nie potrafiliśmy się porozumieć. Oprócz niego towarzyszył nam jeszcze Mahmud. Salim miał ze sobą tylko mały plecak, a ten drugi za całe wyposażenie miał tylko własny kapelusz. My tymczasem byliśmy wyposażeni w pianki, kaski, uprzęże, liny, wiertarkę i zastanawiało nas, czy oni w ogóle wejdą z nami do kanionu?

Po godzinnym zejściu osiągnęliśmy dno doliny. Byliśmy na wysokości około 300 metrów pod poziomem morza. Wokół nas wznosiły się bazaltowe ściany, a koryto wypełniała woda w kolorze kawy z mlekiem. Niestety, kiedy ściany doliny nie są litą skałą, a przepływ wody bywa niewielki, na dnie zawsze gromadzi się warstwa mułu. W przypadku Hidana była to warstwa rekordowa.

Błoto Hidanu

Było to całkiem zabawne, tak wyszukiwać drogę, trochę jak w sypkim śniegu i zapadać się w beżowym błocie czasem po kolana, a czasem trochę głębiej. Zabawa była przednia, tym bardziej, że był to dopiero początek kanionu i wciąż nie wiedzieliśmy co jeszcze nas spotka. Nasi przewodnicy ruszyli w głąb doliny tak jak przyszli: w jeansach i zwykłych butach.

Po kilku minutach zatrzymaliśmy się nad wodospadem. Okazało się, że brakuje tu punktów zjazdowych. Nareszcie przydała się wiertarka, którą dźwigaliśmy ze sobą. Andrzej osadził pierwszą kotwę i poprowadził trawers, aż do krawędzi skalnego uskoku. Jakież było jego zdziwienie, gdy za skalnym załomem odkrył porządne stanowisko zjazdowe z dwóch punktów. Jak oni to robili wcześniej? Ryzykowali zejście po stromej i mokrej skale aż do krawędzi zjazdu?

-Ja osadziłem te punkty – z dumą oświadczył Salim, ale nie udało nam się dowiedzieć jak do nich dotarł. Czyste szaleństwo.

Nad wodospadem

Zjazd był piękny. Sześćdziesiąt metrów w spadającej kaskadzie. W dole olbrzymie kawowe jezioro, pióropusze traw i palmy uczepione skalistego urwiska. Z dolnej perspektywy świat Hidana wyglądał zupełnie inaczej. Rzeka wpływała pomiędzy wąskie ściany wąwozu i znikała w cieniu, za skalnym załomem. Na ścianach czaiły się słodkowodne kraby. Salim zjechał razem z nami, tymczasem Mahmud niespodziewanie pojawił się na dole. Okazało się, że zjazd nie jest jedyną drogą do jeziora. Istniało obejście, które dzięki linie zwieszonej z dziesięciometrowego progu, umożliwiało osiągnięcie tego punktu bez przyrządów zjazdowych.

Krab słodkowodny

Im głębiej wchodziliśmy w wąwóz tym większy ogarniał nas zachwyt. Wędrowaliśmy na przemian przez kanion i zieloną dolinę. Przez pełny życia świat, ukryty pośrodku pustyni. Ze ścian spływały termalne wodospady. Po chwili woda w rzece stała się tak ciepła, że nasze pianki okazały się zbędne. Najcieplejszy z wodospadów utworzył małe bajorko, do którego trudno było wejść prosto z marszu. Woda była gorąca jak w wannie.

Kanion i wodospady

Po dwóch godzinach wędrówki ściany kanionu znacznie oddaliły się od siebie. Przed nami rozciągała się dolina pełna palm i trzcin. Tu nasza wycieczka dobiegła końca. Jeszcze tylko obowiązkowa herbata, ugotowana na ognisku i ruszyliśmy w żmudną drogę powrotną przez upał i pustynne zbocza do naszego biwaku.

Oaza w dolinie

Późnym popołudniem ruszyliśmy pickupem z powrotem do naszych samochodów. Zmierzchało już kiedy żegnaliśmy się z naszymi przewodnikami. Nasze początkowe wrażenie okazało się błędne. Poznaliśmy ludzi przyjaznych i gościnnych,  a Salim okazał się takim samym pasjonatem kanionów jak my. Z wielkim zaangażowaniem pokazywał nam miejsca, które kochał i z których był dumny. Zapłaciliśmy za tę wycieczkę, ale ta przygoda warta była wydanych pieniędzy. Więc jeżeli planujecie zobaczyć w Jordanii coś więcej poza zestawem standardowych atrakcji, polecam pomoc Salima i agencję Jordan Canyons.

Udział wzięli: Gosia, Asia, Andrzej, Monika, Rudi, Piotrek, Salim Al-Zaili, Mahmud, Grzegorz

W Jordanii spędziliśmy jeszcze tydzień, zobaczyliśmy miejsca piękniejsze niż Hidan, ale ta wycieczka najbardziej zapadła mi w pamięć. Być może z powodu wyjątkowej zmiany nastrojów: od obawy do zaufania, od przejmującej pustki krajobrazu do przyjemności oglądania rajskich obrazów.

Każdy z nas gromadzi wiele takich wspomnień. Zapisujemy je w postaci zdjęć, tekstów i filmów. Ale także w naszej pamięci. Wraz z upływem czasu stają się coraz bardziej idealne, zapominamy o przykrych emocjach, zostają tylko te piękne. Z biegiem lat zmieniamy się, tracimy złudzenia. Wspomnienia to najcenniejsze co nam pozostaje. Warto je pielęgnować dla samych siebie, bo nikt inny tego lepiej nie zrobi.


Tekst: Grzegorz Badurski

Zdjęcia: Monika Badurska, Grzegorz Badurski


 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz