Teneryfa. Kaniony pod wulkanem.
Styczniowy kanioning nie musi kojarzyć się ze skakaniem do przerębli w pełnym zimowym uzbrojeniu, z rakami i czekanem włącznie. Od czego, w końcu są tanie samoloty, które za parę stów zabiorą nas do miejsc ciepłych i wodnych?
Wbrew pozorom, wybór jest całkiem spory: Walencja, Kreta, Wyspy Kanaryjskie, Maroko, Jordania, Oman, Wyspy Zielonego Przylądka, Nepal, Nowa Zelandia… No, jasne. W przypadku tych ostatnich te „parę stów” to raczej eufemizm. Ale jeżeli chodzi o pozostałe, to ceny biletów bywają znośne. Oczywiście, do tego dochodzą koszty dodatkowego bagażu ze sprzętem, noclegów, wynajęcia samochodów. I w sumie wychodzi z tego niemalże koszt wczasów narciarskich. No cóż. Coś trzeba wybrać…
Spośród wszystkich Wysp Kanaryjskich, Teneryfa ma największy kanioningowy potencjał. Jest tam kilka kanionów z aktywnymi strumieniami oraz kilkadziesiąt suchych. Nie są to może perły światowej klasy, ale ze względu na specyficzną geologię, florę i fakt, że najlepszy termin na wizytę to zima, są warte odwiedzenia. Poza tym, to świetny pretekst, by zwiedzić samą wyspę, bo widoki są tu niespotykane.
O Teneryfie napisano mnóstwo artykułów, począwszy od oficjalnych materiałów promocyjnych, a skończywszy na dziesiątkach „blogów podróżniczych” o różnej jakości. Informacji w internecie jest tak dużo, że ich dublowanie nie ma sensu. Warte wzmianki są dwie atrakcje, które w oczywisty sposób wiązały się z naszymi planami: wysoki na 3700 m wulkan Teide oraz wąwóz Masca.
Masca
Masca to fotogeniczna górska wioska, żyjąca z turystyki. Nie ma w tym nic dziwnego, widoki w tym miejscu są jednymi z najpiękniejszych na wyspie. Oczywiście, są kawiarnie, sklepy z pamiątkami, wybrukowana droga, która prowadzi do punktu widokowego i tubylcy sprzedający owoce. Jest wszystko, czego potrzebuje turysta. Może za wyjątkiem parkingu, który zdoła pomieścić wszystkie samochody.
Jednak, żeby zobaczyć najciekawsze, trzeba się trochę natrudzić. Wąwóz zaczyna się poniżej wioski. Wiodący jego dnem szlak na około 6 km długości i pokonuje prawie 600 metrów różnicy poziomów. Po 2-4 godzinach wędrówki doprowadza nad Ocean, do plaży Playa de Masca, a stamtąd można wrócić do cywilizacji regularnie kursującymi statkami.
Szlak nie na darmo jest określany jako jedna z największych atrakcji wyspy. Imponujące skalne ściany wydrążone przez erozję, egzotyczna roślinność – to wszystko nie nudzi się przez całą drogę. Takich geologicznych form nie znajdziemy w żadnym wąwozie w Europie, bo i takich skał na kontynencie prawie nie ma.
Dla większości wczasowiczów spojrzenie z tarasu widokowego wystarczy. Kawa, zdjęcie, do samochodu i dalej w drogę… I to jest bardzo dobre rozwiązanie. Klapki fatalnie trzymają na mokrej skale, ścieżka w wąwozie bywa wąska, a to już gotowy przepis na zator. Wtedy zawsze pojawia się dylemat: obejść bokiem, pomóc, czy szykować aparat?
Jak każdy uczęszczany i łatwo dostępny szlak, który wymaga sportowych butów i odrobiny koordynacji ruchów, jest szalenie niebezpieczny. Ostrzegają o tym informacje w przewodnikach: można upaść z wysokości, złamać nogę, doznać odwodnienia lub udaru słonecznego. W rzeczywistości, trudności tego szlaku są na poziomie sprawnego sześciolatka. (W sumie, to takie Morskie Oko też, a wszyscy wiemy jakie tam się rozgrywają dramaty!)
Masca położona jest w północno zachodniej części wyspy, w górskim masywie Teno, który miliony lat temu był osobnym wulkanem. Działo się to na długo wcześniej, zanim ukształtował się stożek Teide i wyspa w dzisiejszym kształcie. Masyw, na długości 18 km, opada do oceanu klifami, wysokimi na blisko 800 m. To Los Gigantes. Masca jest tylko jednym z kilku wąwozów schodzących do oceanu. Pozostałe nie są tak powszechnie znane i ogólnodostępne. Spośród nich wyróżnia się jeszcze tylko jeden – Carizzales.
Carizzales
Charakter tego kanionu jest nieco inny. To wciąż te same skały i podobne formy geologiczne, lecz wąwóz jest znacznie węższy i bardziej stromy. Potok tworzy tu wodospady i niewielkie jeziorka. Lina i kombinezon neoprenowy stają się niezbędne.
Jest to jedna z niewielu dolin, w których woda występuje przez cały rok. Pod względem kanioningowym to najciekawszy obiekt Teneryfy. Jest dość częstym celem wycieczek, również komercyjnych.
Punktem wyjścia jest mały parking poniżej wioski Los Carizzales. Dalej, kilka minut zejścia prowadzi do doliny potoku i rozpoczyna się pierwsza część wycieczki: „szuwaring”.
Jeśli chodzi o tego typu przeszkody, to Carizzales nie ma sobie równych. Gruba niczym bambus trzcina wypełnia całe dno wąwozu. Nie ma możliwości obejścia gęstych zarośli. Poruszamy się w trzcinowych korytarzach, w bambusowych jaskiniach, wspinamy na trawiaste zbocza i ześlizgujemy ze słomianych toboganów. Pod butami chlupie woda, całkiem aromatyczna.
Wkrótce te atrakcje się kończą i kanion przyjmuje klasyczną formę, choć wszystko wydaje się nieco inne niż zwykle. Na kontynencie europejskim nie ma kanionów utworzonych w skałach wulkanicznych. Zaskakuje nas czarny kolor skał i ich struktura. Woda w jeziorkach zawsze jest ciemna, bez sondowania nie sposób ocenić jej głębokości.
W oczy rzucają się niespotykane formy skalne. Przede wszystkim widoczne na ścianach żyły skały o odmiennej strukturze. To intruzje. Powstały w późniejszym okresie niż otaczające je skały. Są to pozostałości magmy, która przez wąskie kominy wypływała na powierzchnię. W końcu zastygła. Potem przez miliony lat była pracowicie wypłukiwana przez erozję, abyśmy nareszcie mogli zrobić sobie z nią zdjęcie.
Ciekawych form wulkanicznych jest więcej. Poniżej inny przypadek, przypominający nadgryzioną cebulę.
Po dwóch godzinach od wejścia, woda w kanionie zanika. I w tym miejscu znajduje się też oficjalny koniec kanionu. Można wędrować dalej na sucho i po pokonaniu kilku progów dotrzeć do oceanu. Jednak plaża i otaczający ją teren jest od kilku lat ścisłym rezerwatem ptaków. Wstęp jest wzbroniony. Więc legalna droga powrotna zaczyna się w miejscu, gdzie kanion staje się suchy i trawersując prawe zbocze kanionu, dociera z powrotem do wioski Carizzales. I co ciekawe, ten fragment wycieczki okazał się jeszcze ciekawszy.
Śmiało można powiedzieć, że ścieżka powrotna wcale się nie narzuca. Subtelnie kluczy wśród opuncji, wilczomleczy i dracen, prowadzi nad samą krawędzią kanionu, a czasem gubi się wśród skał. Czas powrotu wynosi tyle samo ile droga przez kanion, ale egzotyczne widoki rekompensują żmudny marsz.
Barranco del Rio
Wycieczka do Rio wydawała się dużą atrakcją. Jest to najwyżej położona dolina na wyspie. Zaczyna się na wysokości 2200 m.n.p.m. od przełęczy Guaeraja i spada na południe, prawie do Oceanu.
Przełęcz to miejsce niezwykłe: patrząc na północ, widzimy w dole olbrzymią dolinę wypełnioną zastygłą magmą. To kaldera Las Cañadas. Nad tym płaskowyżem wznosi się stożek wulkanu Pico del Teide. Na południe rozpościera się dziki, półpustynny krajobraz doliny Rio, a dalej morze chmur, pod którym kryje się Atlantyk.
Od przełęczy dolina opada o 800 m i przedzielona jest wysokimi, skalnymi progami. Krajobraz zmienia się od marsjańskich pejzaży Las Cañadas, przez piarżyste pustkowia górnej doliny, oazę gęstych nadrzecznych zarośli potoku Rio, aż po typowy kanion, ukształtowany w dolnej części.
Droga przez kanion ma 4 km długości. Jeśli dodać do tego dwie godziny podejścia, godzinę powrotu oraz blisko 50 km drogi powrotnej po samochód, robi się z tego wycieczka na cały dzień.
Z parkingu wyruszamy o ósmej. Dwa stopnie celsjusza są całkiem niezłe na górską wycieczkę, ale nie na kanioning. W końcu nie po to wyszliśmy z jaskiń, żeby marznąć w kanionach. Zwłaszcza w styczniu!
Widoki z przełęczy Guaeraja na północną stronę są naprawdę fantastyczne. Trochę gorzej, kiedy popatrzy się na południe. Olbrzymie piarżysko, które wiedzie do dna doliny przypomina bardziej gigantyczną pryzmę żużlu niż górski krajobraz, ale przynajmniej jakoś się idzie.
Gorzej jest w łożysku potoku, który pojawia się na dnie. W suchym klimacie, ten niewielki strumyk jest jedynym źródłem wody w okolicy. No to zeszły się do niego wszystkie rośliny z okolicy. Dalsza wędrówka to trochę brodzenia w płytkiej wodzie, a trochę przedzieranie się przez chaszcze.
Za to progi są imponujące. Najwyższy ma 55 metrów wysokości. Wodospady na nich są mizerne, za to chłód ciągnie jak z norweskiego fiordu. Marzniemy czekając na swój zjazd.
Kiedy nareszcie pojawia się miejsce naprawdę ładne, małe wodne oczko, które aż prosi się o tobogan, nikt, absolutnie nikt nie ma ochoty do niej wskoczyć. Poręczujemy tak, żeby nie zamoczyć nawet nogi.
Po pięciu godzinach docieramy do prawdziwego kanionu: z wysokimi, pionowymi ścianami, wodospadami i wodnymi oczkami. Niestety, trzeba się zamoczyć. A nam wydaje się już, że jesteśmy na Islandii.
Po sześciu godzinach opuszczamy kanion i przez chwilę grzejemy się w słońcu. Niedługo, bo słońce wkrótce zachodzi, a temperatura znów spada do ośmiu stopni.
Pomimo tego, że w moim osobistym rankingu, Rio zakwalifikował się do Wielkiej Trójki Najgorszych Kanionów, to jestem zadowolony z jego przejścia. To był to naprawdę kawał drogi do pokonania przez największe ostępy Teneryfy, bardzo ciekawa górska wycieczka, niespodziewane zmiany krajobrazu… Nikt mnie nie namówi na powtórkę.
Taborno
Północno wschodni półwysep Teneryfy nosi nazwę Anaga. Jest to wyjątkowe miejsce na wyspie: deszczowe i zielone. Strome górskie zbocza porośnięte są gęstą roślinnością. Doliny wcinają się głęboko, a zielone urwiska sięgają oceanu. Życie toczy się tu w małych wioskach, rozrzuconych na grzbietach. W głąb wąwozów opadają tarasowe poletka, tworzą kilka poziomów i zatrzymują się na krawędzi urwisk. Naprawdę, dziwne jest że w tym rejonie opisano tylko jeden kanion: Taborno.
Miejsc do uprawiania kanioningu z pewnością jest więcej, jak na przykład wodospady, opadające naprzeciw drogi prowadzącej do San Andres. Wyglądają wspaniale. Dopiero, kiedy z bliżej przyjrzeć się otaczającej je roślinności, okazuje się, że dotarcie do nich wcale nie jest łatwe. Zielony dywan okazuje się zbitym gąszczem opuncji, dracen i innych kolczastych krzewów. Praktycznie nie do pokonania. I przez ten pryzmat należy oglądać tamtejsze widoki: tam gdzie nie ma ścieżki, nie ma również przejścia.
Kanion Taborno wyglądał imponująco i równie niedostępnie. Oglądaliśmy go z poziomu parkingu, położonego na wysokości 600 m n.p.m. I chociaż pogoda nie nastrajała nas optymistycznie, bo osiem stopni i deszcz, ruszyliśmy na poszukiwanie ścieżki zejściowej.
Opis dojścia z descente-canyon.com, tłumaczony googlem, niewiele nam pomagał. „Wybierz ścieżkę po prawej stronie. Po 30 metrach ścieżka kończy się i przechodzi w kilka ścieżek. Wybierz ścieżkę z krokami (po 10m i pinezką są jeszcze kroki). 150 metrów dalej, po ogrodach, jest nowe przejście na żelaznym paliku (kabel): wybierz ścieżkę po prawej stronie. Po 3 minutach, we wnętrzu zakrętu, zlokalizuj ścieżkę lekko zaznaczoną poniżej (cairn), która schodzi w dół w kierunku ramienia prowadzącego do wąwozu.”
To nagromadzenie ścieżek miało swoje odwzorowanie w terenie. Co chwila rozgałęziały się i odchodziły gdzieś w dół, do opuszczonych i zarośniętych pól. (Rolnictwo umarło tu kilka ładnych lat temu i zaczęło ustępować miejsca dzikiej roślinności.) Spędziliśmy ponad dwie godziny na penetrowaniu zboczy. Bez rezultatu. Jedyna ścieżka, która wydawała prowadzić na dno doliny skończyła się po środku pola jeżyn. Potrzebowaliśmy pięciu minut, żeby się z nich wyswobodzić.
Tymczasem, kilkaset metrów niżej widzieliśmy dno doliny, słyszeliśmy rzekę. To było trochę tak, jakby wybrać się na basen bez kąpielówek. Albo do galerii w drugą niedzielę miesiąca.
Linde
Na zwiedzanie suchych kanionów Teneryfy zabrakło nam czasu. Odwiedziliśmy fragment jednego z nich, głównie za sprawą unikalnego łuku skalnego, który znajduje się wewnątrz.
Kanion Linde znajduje się w południowej części wyspy, w pobliżu miejscowości Las Eras. W górnej części posiada kilka skalnych progów, dalej ciągnie się horyzontalnie aż do wybrzeża Atlantyku. Łuk Jurado znajduje się w środkowej części wąwozu. Aby do niego dotrzeć nie trzeba pokonywać całego kanionu. Można do niego dojść w 10 minut od asfaltowej drogi lub przejść dnem wąwozu od miasteczka Las Eras.
Oprócz samego łuku można tam też obserwować inne ciekawostki jak bazaltowe słupy, czy sześciokątne przekroje, odsłonięte w ścianach wąwozu.
Jaskinie lawowe
Niemal wszyscy uczestnicy naszego wyjazdu są grotołazami, więc odwiedzenie tuneli lawowych Teneryfy nie podlegało dyskusji. Tym bardziej, że najciekawsze tego typu obiekty w okolicach Europy znajdują się właśnie na Wyspach Kanaryjskich. Najdłuższa z nich, Cueva del Viento, ma około 18 km długości i jest czwartą pod względem długości tego typu formacją na świecie. Aby do niej wejść, trzeba wykupić bilet, a zwiedza się ją pod opieką przewodnika (albo i samodzielnie, ale płacić trzeba zawsze).
Zamiast Cueva del Viento wybraliśmy dwie mniejsze jaskinie położone w okolicy miejscowości San Marcos. Ich otwory położone są w klifie naprzeciwko miasteczka. Są łatwo dostępne i darmowe.
Dłuższa z nich, Cueva San Marcos, ma kilkaset metrów długości i jest rozwinięta horyzontalnie. Zwiedzanie jej zajmuje około godziny i nie wymaga specjalnych umiejętności. Atrakcyjność, pomijając genezę i opływowy kształt korytarzy, wcale nas nie urzekła. Zaskoczyła temperatura. Teneryfa to jedyne miejsce, w którym marzliśmy w kanionach, a pociliśmy się w jaskiniach.
Teneryfa
Zawsze wydawało mi się, że Teneryfa, to taka lepsza Łeba, z palmami i cieplejszym morzem. (Wcześniej myślałem, że Majorka to takie Mielno…). Że to plaże, hotele i dyskoteki. I tak pewnie jest w szczycie sezonu, w tej części wyspy gdzie nabudowali hoteli, nawieźli piachu na wybrzeże i nazwali to „Amerykańska plaża”.
Tymczasem, kiedy pomyśleć, że ta wyspa jest tylko wierzchołkiem gigantycznego wulkanu, wyrastającego z dna oceanu, że cała zbudowana jest z zastygłej magmy i że wyrasta nad poziom morza na prawie cztery tysiące metrów! Takich deniwelacji nie ma nigdzie w Europie. Jak również nie ma tak gigantycznej kaldery jak Las Cañadas…
Oczywiście, można wybrać się na Teneryfę aby leżeć na plaży. Ale to tak, jakby robić herbatę z wody po pierogach.
Wyjazd odbył się w styczniu 2018 roku.
Przy planowaniu wycieczek korzystaliśmy z descente-canyon.com oraz z przewodnika „Canyoning in Tenerife”, E.A. Gutierrez i R.M.H. Guzman.
Więcej zdjęć pozakaniongowych i relację z naszego wyjazdu znajdziecie również na blogu CrosLine (link)
Tekst: Grzegorz Badurski
Zdjęcia: Monika Badurska, Grzegorz Badurski, Krzysztof Jakucy
Galeria
Hej, do listy kanioningowych miejsc dobrych na polską zimę koniecznie musicie dopisać Bali! 🙂
Fajny artykuł.
O Bali trochę słyszałem i widziałem zdjęcia. Wygląda to bardzo ciekawie i swego czasu planowaliśmy wyjazd. Natomiast mam wątpliwości, czy zima to jest dobry termin. To chyba czas największych opadów i monsunów.
Zgadza się, ale jest fajnie. Ja byłem pod koniec grudnia i nie było źle. Prawda, że pada prawie codziennie, ale są to deszcze jednogodzinne wieczorem, spada taka ulewa o 17-18 przez godzinę i koniec. Na 9 dni mojego pobytu tylko jeden dzień padało prawie cały dzień.
Poza kanionami są jeszcze fajne raftingi 🙂
Tak mi się jeszcze nasunęła myśl, więc jeszcze dodam, że niektóre kaniony (np. Anahata, Tukad Hijau) są mniej atrakcyjne latem, z uwagi na brak wody, a inne znowu zimą niedostępne, ze względu na dużą ilość wody (Canyon of Fire), tak więc sezon kanioningowy na Bali trwa praktycznie cały rok… 🙂