Jebel Rum
Jebel Rum to drugi pod względem wysokości szczyt Jordanii (1754 m.n.p.m.). Drugi, wcale nie znaczy gorszy, łatwiejszy czy mniej atrakcyjny. Wręcz przeciwnie.
Najwyższa góra Jordanii, Jabal Umm ad Dami, ma wysokość 1840 m n.p.m. i z daleka wygląda jak kupa zlasowanego, ceglanego gruzu. Zdobycie tego szczytu jest dostępne dla każdego sprawnego turysty. A jednak wymaga wynajęcia przewodnika, choćby ze względu na konieczność podjechania 30 km po pustyni. Jabal Umm ad Dami położony jest w mocno zerodowanym górskim paśmie na granicy z Arabią Saudyjską. Obejrzeliśmy w internecie zdjęcia ze szczytu i niczym nas nie ujęły. Prawdopodobnie, gdyby nie ta wysokość, żaden obcokrajowiec w to miejsce by nie zaglądał.
Dlatego pomysł takiej wycieczki odrzuciliśmy bez wahania. I to pomimo namowy naszego gospodarza na jednym z beduińskich kempingów: że Umm ad Dami jest fajny i że niedrogo i będzie szczęśliwy jak nas poprowadzi, a na Jabel Rum jest zimno i niebezpiecznie i nikt z nami tam nie pójdzie, a już na pewno nie on sam, bo ma dobrze w głowie poukładane.
I tu się akurat zgadzam, bo poukładane miał wszystko doskonale, tak że już o godzinie ósmej byliśmy po śniadaniu, spakowani i grzecznie acz stanowczo wykopani z gościnnych beduińskich namiotów, załadowani na pickupy i czym prędzej odwiezieni do wioski Rum. Skoro nie chcieliśmy kupić wycieczki ani kolejnego noclegu to z jakiej racji mieliśmy się szwędać po obozie? I ja go doskonale rozumiem. A dla nas, to nawet dobrze.
Bo góra Jebel Rum położona jest w samym centrum pustyni Wadi Rum. Dla tego miejsca charakterystyczne są imponujące piaskowcowe ostańce, wyrastające wprost z czerwonego piasku. Ruch turystyczny rośnie tu lawinowo. W 2016 roku pustynię zwiedziło 105 tys turystów, a w 2018 było to już 225 tys (źródło). I wizytujących będzie przybywać.
O Wadi Rum pisze każdy podróżniczy bloger, który do Jordanii zawitał, nawet jeśli na pustyni spędził tylko dwie godziny. Bo każdy jest zachwycony. I każdy ma mnóstwo rad: co, jak zwiedzać i ile to kosztuje, i że największa atrakcja to nocleg na beduińskim kempingu. Oprócz nich, są jeszcze wspinacze, którzy już od kilku ładnych lat chronią się tu przed europejską zimą.
Nie pozostało nam nic innego niż także odwiedzić tę krainę podczas naszego pobytu w Jordanii. Trochę z obowiązku, bo jak nam się wydawało, ciekawych kanionów to tam nie ma (co okazało się przekonaniem fałszywym), a wspinanie nie było naszym celem. Ale jechać na pustynię po to tylko, żeby pstryknąć pięćset zdjęć, przespać w namiocie (choćby i Beduińskim) i pojeździć terenówką po piachu – to takie wczasy zostawmy blogerom. Zdecydowanie szukaliśmy czegoś więcej, więc ten szczyt jawił nam się jako cel całkiem obiecujący. No bo w końcu, o niewielu górach pisze się, że wiedzie tam jedna z najpiękniejszych na świecie dróg.
Jabel Rum można zdobyć na kilka sposobów. Najszybszy to droga Hammad’s Route, którą można pokonać w ciągu jednego dnia, wyruszając z wioski Rum. Ale dużo ciekawszy jest trawers masywu z zachodu na wschód. W górę prowadzi droga Thamudic Route, w dół wspomniana wyżej Hammad’s Route. Wycieczka trwa najczęściej dwa dni z noclegiem na podszczytowym plateau i kończy się w Rum. Oczywiście jest też kilka innych wariantów, łącznie z mało uczęszczanym trawersem północ-południe, ale to już dla koneserów.
Wybraliśmy trawers zachód-wschód. Podejściowa droga – Thamudic Route, nazywana też Nabatean Route, znalazła się w przewodniku „Parois do Legende” (Legendarne ściany) autorstwa Arnaud Petit i Stephanie Boudet. Jest zaliczana do 50 najpiękniejszych dróg wspinaczkowych świata. Typ podejścia opisywany jest jako „scrambling”, czyli coś pomiędzy trekkingiem a regularną wspinaczką, taka via ferrata bez żelaza albo wspinanie nie wymagające asekuracji.
Do tej wycieczki nie przygotowaliśmy się przykładnie. Nie mieliśmy map ani opisów drogi. Mieliśmy również świadomość, że w przypadku tej trasy, tracki w gps-ie nie gwarantują sukcesu. Co więcej, w każdym opisie, z powodu skomplikowanego przebiegu szlaku, rekomendowane jest skorzystanie z usług miejscowego przewodnika. Cóż tu dużo pisać… Zamiast ułańsko błąkać się po nieznanych górach, wybraliśmy drogę na skróty.
Znalezienie przewodnika na Jebel Rum nie jest takie proste jak zorganizowanie wycieczki na najwyższy szczyt Jordanii. Poprowadzenie grupy na szczyt i sprowadzenie jej w całości na dół wymaga dobrego doświadczenia i umiejętności wspinaczkowych. Pod względem trudności to trochę więcej niż nasze Rysy czy klasyczny Mnich. Oficjalne ceny za taką usługę nie odbiegają wcale od europejskich. Targowaliśmy się, a Rudi i Piotrek użyli całego swojego arsenału negocjacyjnego: „Mamy swoje liny i będziemy je nosić, sami będziemy poręczować, nie potrzebujemy wyżywienia, mamy śpiwory i własną wodę, … Nie, nie jesteśmy z Holandii!…”. No i trochę udało się zejść z ceny.
O 9.00 spotkaliśmy się na parkingu w wiosce Rum. Ali nie przypominał klasycznego przewodnika. Był ubrany w typowy beduiński strój: elegancką beżową abaję, pod nią miał śnieżnobiałe spodnie, a na głowie brązową kefiję (chustę). Dwie rzeczy, które odróżniały go od miejscowych oprowadzaczy to plecak i dobre, trailowe buty.
Zapakowaliśmy się do dwóch jeepów i ruszyliśmy na pustynię. Żeby dostać się na początek Thamudic Route musieliśmy okrążyć masyw Jabel Rum od południa. To jakieś dwadzieścia minut jazdy z dala od typowych szlaków. O godzinie 10 wyładowaliśmy plecaki na piasku u stóp potężnego piarżyska. Było ciepło, ale znośnie. W końcu to listopad.
Początek trasy wydawał się banalny: ot ścieżka prowadząca przez piargi, w dodatku oznaczona kopczykami. Dalej pojawiały się niewielkie ścianki z elementami bardzo łatwej wspinaczki. Po głowie kołatała mi myśl, że spokojnie dalibyśmy sobie tu radę sami i ten przewodnik wcale nie jest niezbędny. Za to widoki były fantastyczne. Im wnosiliśmy się wyżej, tym rozleglejsza przestrzeń otwierała się za naszymi plecami. Nigdy nie sądziłem, że pustynia może być tak piękna.
Ścieżka prowadziła nas przez przełęcz, w głąb wąskiej doliny. Trawersowaliśmy prawym zboczem, pokonując łatwe lub trochę trudniejsze wspinaczkowe odcinki. Momentami robiło się całkiem ciekawe. Tak na oko III+, chwyty niewielkie, albo brak ich wcale, a pod tyłkiem jakieś 8 metrów powietrza. Ale za to świetne tarcie.
Usiedliśmy na chwilę odpoczynku. „Ali, którędy prowadzi ścieżka?” – ktoś zapytał. Więc Ali odpowiedział: „Prosto do góry”, wskazując na prawie pionową, kilkusetmetrową ścianę. Wzięliśmy to za żart. Pół godziny później przekonaliśmy się, że mówił poważnie…
„Sezamie otwórz się!”. Każdy z nas zna bajkę z dzieciństwa o Alibabie i każdy wie, że po wypowiedzeniu tego hasła, rozstępowały się skały, otwierając drogę do skarbca. Ale dopiero będąc w Jordanii, jesteśmy w stanie zrozumieć istotę tej baśni. Bo takich sezamów jest tu kilka. Nazywają się Siq, a najbardziej znany z nich prowadzi do starożytnej Petry. I taki był też ten krótki wąwóz, który wprowadził nas do małej zielonej enklawy. Oczywiście, były to tylko rachityczne zarośla, wykorzystujące cień panujący pomiędzy ścianami, ale w tym pustynnym krajobrazie każda zieleń sprawia wrażenie ogrodu.
Wydawało się, że odtąd będzie już tylko łatwo, że będziemy szli sobie tą doliną aż na szczyt. Ale najciekawsze było jeszcze przed nami…
Zamiast podążać dalej wąwozem, Ali poprowadził nas w górę lewego zbocza. Krótka wspinaczka doprowadziła na początek długiego i eksponowanego trawersu, który przecinał w poprzek ścianę. Dokładnie tę, którą Ali pokazywał nam wcześniej. Ścieżka była łatwa i wyraźna, ale świadomość, że tuż za przełamaniem mamy co najmniej stumetrową przepaść sprawiała, że poruszaliśmy się niezwykle taktownie.
Trawers kończył się małej, ukrytej dolince. Tu przez chwilę mogliśmy odpocząć od ekspozycji. Ale zaraz potem wychodziliśmy po prostu w ścianę. Zaczynała się regularna wspinaczka: połogie płyty poprzedzielane niewysokimi ściankami. Ali prowadził pewnie, niemal biegł po skale. My poruszaliśmy się trochę ostrożniej. Znamy różne gatunki skał: wapień, granit, łupki. W tamtych warunkach ta wspinaczka byłaby, lekko mówiąc, ryzykowna. Trudności gdzieś na poziomie III – IV, co przy braku asekuracji i znacznej ekspozycji skończyłoby się, w najlepszym razie, klątwą brązowych spodni. Tymczasem na tych piaskowcach tarcie było doskonałe. Buty stały pewnie na każdym połogim stopniu, a obłe chwyty wydawały się pewne. Cała trudność tej drogi znajdowała się w głowie. Więc dwie najważniejsze techniki brzmiały: „nie patrz w dół” i „nie myśl”. Nie myśl o tym, że gdyby z twoich rąk wypadł aparat, to trzy razy odbije się od skały, a potem wyląduje kilkaset metrów niżej, u podstawy ściany. Albo, gdyby urwał się stopień… Po prostu nie myśl!
Wystarczyło się odpowiednio nastawić, a wspinaczka była fantastyczna. Wszędzie, gdzie stawiałem stopę wyrastał stopień, a tam gdzie przykładałem dłoń – chwyt. Pod tyłkiem sto metrów przestrzeni, nad głową bezchmurne niebo, a za plecami aż po horyzont rozciągała się czerwona pustynia. Linę założyliśmy tylko raz, na początku, dla kurażu.
Ten fragment drogi sprawił, że doceniłem pomoc przewodnika. Z pewnością, bez jego znajomości terenu, nie zdecydowalibyśmy się na pokonanie tej ściany. Jest mocno prawdopodobne, że gdybyśmy wybrali się tam samodzielnie, w pewnym momencie stwierdzilibyśmy, że coś chyba nie tędy, bo to niemożliwe, żeby turystyczny szlak… Ale to przecież wcale na jest turystyczny szlak.
Szybko zdobywaliśmy wysokość i już po kilkudziesięciu minutach stanęliśmy na górnej krawędzi urwiska. Tu krajobraz zmienił się ponownie. Przed nami rozciągało się olbrzymie, pofalowane plateau, pełne małych dolin, wąwozów i kopulastych wzgórz. A za nami widok na pustynię, który chciało się uwiecznić na tysiącu zdjęć.
Wędrowaliśmy dalej tą bajkową krainą, przez piaszczyste wąwozy i budyniowe pagórki. Pozostał nam do pokonania jeszcze tylko stromy, skalny mur. A nad nim, na horyzoncie górował już wierzchołek.
Ali zarządził popas. W mgnieniu oka nazbierał chrustu, rozpalił ogień, nie wiadomo skąd wyciągnął imbryk i nastawił herbatę. Beduini tak już mają, że ta herbata, prędzej czy później, pojawić się musi. „Beduińska whiskey” – śmiał się.
Dojście na szczyt, pomimo, że miejscami bardziej strome niż dolna ściana, nie robiło już na nas większego wrażenia. Przyzwyczailiśmy się do szorstkości skały, nauczyliśmy się ufać stopom stawianym na tarcie i chwytom, których nie było. Im wyżej, tym widok stawał się coraz bardziej oszałamiający. Rzecz jasna, zawsze jest tak, że im wyżej się wspinasz, tym widoki stają się coraz ciekawsze, ale ta droga przebijała pod tym względem wszystkie inne.
Ze szczytu zobaczyliśmy wreszcie całość: ostańce rozrzucone jak archipelag na czerwonym morzu i wierzchowinę Jebel Khazali rozciętą na pół szczeliną kanionu i Jebel Um Ishri, opadający stromymi ścianami do samej wioski Rum. Na szczycie spędziliśmy chyba pół godziny. W tym czasie Ali wypalił ze cztery papierosy, zadzwonił do domu, ustawił się do kilku zdjęć. Nie to, żeby się nudził. Wydaje mi się, że sam lubił to miejsce. Gdy pytaliśmy go jak często tu jest, powiedział że rzadko. Kilka razy w roku. A górę widzi codziennie przez okno.
A potem było już z górki… Najpierw 60-metrowy zjazd prawie spod szczytu. A potem schodzenie po stromych skałach. Jak zwykle, trudniejsze niż wspinaczka…
Kiedy masz trzy punkty podparcia i twarz zwróconą w kierunku skały, jest łatwo. Ale kiedy odwracasz się w stronę ekspozycji, a oparcie masz tylko w stopach, jest już trochę inaczej. Trudno jest przekonać siebie, że skała o nachyleniu 45 stopni cię utrzyma. Idziesz tip-topami i modlisz się, żeby się nie poślizgnąć. Ale przecież ta skała trzyma, jest szorstka. Ło, matko! To jeszcze gorzej, bo jak odpalisz, to zanim dojedziesz do ziemi, dupę zetrzesz do samego kręgosłupa!
Ali zbiegał po tych skałach. Cwaniaczek. Chciałbym go kiedyś zobaczyć jak przyjeżdża na naszą Jurę i z taką samą pewnością próbuje zbiec po wapiennej, wyślizganej płycie…
Kolejny trzydziestometrowy zjazd sprowadził nas na dno piaszczystej dolinki. Była już siedemnasta i zmierzchało. Dotarliśmy na biwak. Przy czołówkach nazbieraliśmy drewna i rozpaliliśmy ognisko. Na kolację były liofilizaty. Bardzo dobre. Do picia woda i herbata: gorzka, słodka lub beduińsko słodka. Nad głowami gwiazdy. No i co, można się bawić bez alkoholu?
W krajach pustynnych nocuje się bardzo prosto. Nie trzeba rozbijać namiotu. W stałych miejscach biwakowych pod Jebel Rum jest jeszcze prościej. Stare karimaty leżą sobie zdeponowane w krzakach. Suche. Wystarczy otrzepać z piasku. „Ali, a co ze skorpionami i wężami?” – „Jest za zimno. Teraz śpią.” Czyli wszystko jest idealnie. No chyba, że zacznie padać…
Chmury wisiały nad pustynią przez całe popołudnie. Bez nich pewnie cały ten pejzaż nie byłby aż tak niesamowity. Patrzyliśmy na nie z pewną obawą. No ale z drugiej strony: w końcu byliśmy na pustyni! Deszcz na pustyni? Zdarza się rzadko, ale kiedy nadchodzi wąwozy zmieniają się w rwące potoki, a wodospady pojawiają się nagle.
To był taki lekki deszczyk. Pojawiał się na chwilę i zanikał. Kombinowaliśmy, jak zabezpieczyć się kiedy lunie na dobre. Za całą ochronę musiałyby wystarczyć nam nasze folie nrc. A skały wokół nas były doskonale obłe. Ani jednego małego okapu! Ali był zadziwiająco spokojny. „Deszcz jest dobry” – mówił – „dla roślin, dla zwierząt.” Czekaliśmy przez dłuższą chwilę na rozwój sytuacji. Ale intensywność opadu się nie zmieniała. Cóż było robić? Ignorować. Do snu pobrzmiewał nam delikatny kapuśniaczek stukający w śpiwory.
Jak dobrze jest wstać o świcie i od razu być w górach! O 6.30 wschodziło słońce. Wystarczyło tylko wygrzebać się ze śpiworów, a człowiek od razu był ubrany i umyty (wczoraj rano) i zaraz gotowy na nowe przygody. Śniadanie zjedliśmy na ciepło: podpłomyki odgrzane w żarze i herbata z dużą ilością cukru (człowiek szybko się przyzwyczaja). Uprząż na biodra, kask na głowę i w drogę!
Szlak kluczył dolinami wśród obłych pagórków, trochę po płaskim, a trochę po stromych skałach. Wędrówka przypominała trochę wędrowanie po lodowcu. Na pierwszy rzut oka można pójść można w każdym kierunku, ale w rzeczywistości – to labirynt. Strome zbocza, klify, szczeliny i wąwozy pojawiają się za załamaniem terenu. Trzeba szukać drogi. Na szczęście szlak jest wyznaczony przez kopczyki.
W porannym słońcu dotarliśmy na krawędź urwiska. Stąd ściany Jebel Rum obrywały się aż do samych piasków pustyni. To zachodnia ściana Jebel Rum. W dole widzieliśmy wioskę Rum. A po przeciwnej stronie, w całej okazałości ukazała nam się też ściana Jebel Um Ishri.
Dwa długie zjazdy sprowadziły nas na dno sporego, suchego kanionu. (Hurra, zaliczymy kanioning!) Niestety, po jakichś dwustu metrach zspinaczki i zapieraczki nasz kopczykowy szlak opuścił koryto. Szkoda bo wąwóz był suchy, ale bardzo ładny.
Stamtąd jeszcze dwa eksponowane zjazdy i wylądowaliśmy w dolinie Wadi Shelaali. Dokładnie w południe byliśmy już w bezpiecznym terenie. Ali odetchnął. Kolejna grupa, którą przeprowadził przez trawers w komplecie.
I niby już widzieliśmy wszystko: podejście, plateau, szczyt, wielki kanion. Czekało nas już tylko mozolne zejście przez piarżystą dolinę. A jednak na koniec zaskoczyło nas kolejne doświadczenie: zieleń i zapach. Miejsce, które zasługiwało na nazwę ogrodu: mała, wilgotna dolina porośnięta dziką miętą. Niby nic, a jednak w tym suchym krajobrazie każda oaza zdaje się być niczym eden.
Chwilę później byliśmy już w wiosce Rum. Szczęśliwi, bo dane na było pokonać jeden z najpiękniejszych szlaków w Jordanii. I bardzo głodni. Całe szczęście mieliśmy pewność, że trzydzieści minut jazdy stąd, przy autostradzie stoi bar. Obleśny jak cholera, ale za to serwują tam najlepsze shish kebaby na świecie!
W tej przygodzie udział wzięli:
oraz nasz przewodnik:
Podsumowanie
Trawers zachód-wschód Jebel Rum nie jest ścieżką turystyczną. Droga podejściowa Thamudic Route to chwilami eksponowana wspinaczka, z kilkoma miejscami o poziomie trudności III-IV. Na podejściu brak stałych punktów asekuracyjnych. Droga zejściowa wymaga kilku zjazdów. Wymagana lina: 2 x 50m. Punkty zjazdowe są w niezłym stanie. Całkowity czas przejścia to ok 8-12 h. Jednak ze względu na wyjątkową estetykę tego miejsca warto rozłożyć wycieczkę na dwa dni. Szlak jest trudny orientacyjnie. Przejście bez pomocy przewodnika możliwe tylko dla wspinaczy (w takim przypadku koniecznie trzeba mieć dokładny opis drogi).
Więcej o kanioningu w Jordanii przeczytacie tutaj: Jordania. Jesienna depresja
Tekst: Grzegorz Badurski
Zdjęcia: Grzegorz Badurski, Monika Badurska, Ali