14 kaw, czyli tydzień w Alpach Karnickich

Pierwotnie wyjazd był planowany w całkiem inne rejony, w całkiem innym składzie, ale cel był jeden – kaniony. Ostatecznie jednym autem (Zbychowym Audi), w czteroosobowym składzie (Alina Klaub-Grzela, Zbyszek Grzela, Grzesiek „Docent” Badurski – SDG i ja) wylądowaliśmy na Camping Lago 3 Comuni (http://www.lago3comuni.com/) nad jeziorem Lago di Cavazzo w Friuli-Wenecji Julijskiej.

Zdecydowaliśmy się na „kemp”, aby zaoszczędzić sobie codziennych decyzji w zakresie „gdzie śpimy”. Dzięki temu, wieczorami, zamiast zaliczać kolejne „krzaki”, które by były tymi właściwymi na nasz wieczorny spoczynek, mogliśmy mile spędzać czas nad jeziorem na tzw. „goścince”. Codzienne dojazdy do kanionów, dzięki położeniu kempingu były krótkie, co zachęcało do dodatkowych postojów na cafe, cafe late a czasami samo late – co kto lubi.

FI-030 kopia

Mając jedno auto, wyjazd nie byłby taki udany, gdyby nie Alina. Dzięki Alinie mogliśmy liczyć na to, że „po kanionie” będziemy mieli transport inny niż nasze, z każdym dniem coraz bardziej wymęczone, nogi. Podczas gdy my odwiedzaliśmy kolejne kaniony Alina zwiedzała okolicę, czy to pieszo, czy to w sposób zmotoryzowany, snując potem opowieści o miejscach, które dla nas z racji „parcia na kaniony” były nieosiągalne. Niemniej jednak, kończąc kaniony, w czasie z reguły krótszym niż przewodnikowy, znajdywaliśmy niekiedy czas by coś jeszcze zobaczyć w najbliższej okolicy.

Sobotę, 23.06 poświęciliśmy na dojazd. Jadące z Jelonki Audi najpierw zabrało mnie spod Wrocka, potem Docenta z Gliwic. Wieczorem byliśmy już na miejscu.

Brussine. Widok na rzekę Fella.

Brussine. Widok na rzekę Fella.

W niedzielę „na rozruch” wybraliśmy króciutki kanion Brussine. Mgliście opisane dojście trochę nas niepokoiło, ale ostatecznie bez problemów i jak „po sznurku” trafiliśmy. Sam kanion, bez większych fajerwerków, ale za to i bez niezbyt ulubionego przez nasz „marche aquatic”. Efektowna końcowa kaskada, z widokiem na Chiusaforte i dolinę Fella rekompensowała „trudy” podejścia. Z drugiego brzegu rzeki Alina mogła doskonale „podziwiać” nasze poczynania. Końcowym akcentem całej zabawy było przeprawienie się na drugą stronę rzeki Fella, gdzie czekał już na nas samochodzik. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu okolicy.

Rio Lavarie. Końcowa kaskada.

Rio Lavarie. Końcowa kaskada.

Poniedziałek zapowiadał się deszczowy. Prognozy wskazywały na to, że jeszcze do południa może będzie ładnie, ale po południu deszcz. Nie pozostało nam nic innego jak wybrać kolejny krótki kanion i tym sposobem bez podejścia podjechaliśmy na początek Rio Lavarie. Przyjemnie tyle, że krótko. Grubo przed 11:00 byliśmy już „po” a pogoda jak „drut”.  

Rio Frondizzon. Prawie jaskiniowe partie.

Rio Frondizzon. Prawie jaskiniowe partie.

Jedziemy do Tolmezzo, spędzamy w miasteczku dłuższy czas a pogoda nie chce się „zepsuć”. Decydujemy się na jeszcze jeden krótki kanion Rio Frondizzon. Tu dla odmiany dojście było. Większość korytem rzeki z nadzieją, że za kolejnym zakrętem „to już”. Sam kanion konkretny. U wylotu czeka już Alina. Nie zdążyliśmy się do końca przebrać jak pogoda w końcu się „zepsuła” i do auta wsiadaliśmy w strugach deszczu. Kolejna kawa w Tolmezzo i po ok. 2 godz. znów mamy słońce. Na trzeci kanion nie mieliśmy już ochoty…

Rio Simon. Urzekająca sceneria, bajecznego koloru woda.

Rio Simon. Urzekająca sceneria, bajecznego koloru woda.

Rio Simon to teoretycznie najfajniejszy kanion z tych, które sobie zaplanowaliśmy. Aby docenić jego walory nie czekamy na zmęczenie i znużenie kolejnymi dniami tylko „atakujemy” go we wtorek. Podobno jego górna część jest mało atrakcyjna, więc decydujemy się na wariant „popularny”. Decyzja o tyle dobra, że podejście niczego sobie, a upał nie rozpieszcza. Simon absolutnie nas nie zawiódł. Wszystko jak w opisie: urzekająca sceneria, bajecznego koloru woda, skoki, jednym słowem wszystko, co najlepsze w kanionie. Mogłoby być więcej… Przed powrotem na „kemp” zwiedzamy jeszcze zniszczoną w latach siedemdziesiątych przez trzesienie ziemi Gemonę.

Vinadia

Vinadia

Środa. W odróżnieniu od słonecznego Simona, do wąskiego, głęboko wciętego, o pionowych i wysokich ścianach Chiantone słońca dociera niewiele. Propozycja w sam raz na upalne dni. Start nieco powyżej mostu, do którego dojeżdżamy Zbychowym Audi. Most okazuje się „nieszczęściem” tego kanionu, o czym przekonujemy się tuż po jego minięciu. Jest on „zrzutnią” wszelakich śmieci. W skądinąd ładnym kanionie spotkać można dosłownie wszystko z autem osobowym włącznie. Kanion jest na tyle wąski, że nie da się przejść „obok”. W śmieciach się brodzi a wykonanie skoku czy toboganu stoi pod znakiem zapytania, bo nie wiadomo, na co się natkniemy pod wodą. Z wąskiego Chiantone wpadamy do nieco szerszej Vinadii a większość śmieci zatrzymuje tama. W samej Vinadii jesteśmy pod wrażeniem pochodzącej podobno z lat 60 XX w starej zniszczonej już via ferraty, ciągnącej się od tamy aż do samego wylotu.

Przed wieczorem jedziemy na widoczne z naszego „kempu” startowisko glajtów i lotni, poobserwować z bliska to, co oglądaliśmy codziennie do tej pory z daleka…

W czwartek za cel obieramy kanion Nowarzza, który wpada do Lumiei. Pierwszy jest bardziej „linowy”, drugi bardziej „wodny”. Oczywiście postanawiamy zrobić oba. Do początku Nowarzza prowadzi wygodna ścieżka do obsługi położonej powyżej tamy. Kończy się ona przed zamkniętym tunelem skąd 60 m, nieco kruchym zjazdem, docieramy do osi kanionu. Kruchość zjazdu na własnym nosie odczuł Zbychu, przy ściąganiu liny. O ile w środę „prześladowały” nas śmieci „techniczne” o tyle w czwartek „organiczne” w postaci potopionych gryzoni i jednej kozy. To już drugi kanion, w którym pomimo ogromu wody pić się chce niesamowicie. Szkoda, bo kanion dosyć ładnie położony a mnogość bocznych dopływów w Lumiei, zwłaszcza przy ładnej pogodzie, podnosi jego atrakcyjność.

Lumiei. Końcowe partie.

Lumiei. Końcowe partie.

Po kanionie jedziemy na tamę, która zamykając rzekę Lumiei tworzy Lago di Sauris. Potem udajemy się na przełęcz pod Monte Pura, gdzie w schronisku delektujemy się obowiązkową kawą i lokalnym winem.

Z naszym piątkowym celem, Rio Prealba lub Tralba, dopływie rzeki Alba mamy mały problem. Posiadane z różnych źródeł opisy są nieco sprzeczne, zwłaszcza w zakresie dojścia i miejsca startu kanionu. Wybieramy jeden z wariantów, naszym zdaniem najlepszy i po niecałych 2 godz. docieramy do tamy na rzece Intralba. Tu nabieramy pewności, że miejsce, w którym jesteśmy to właściwa rzeka tylko, że Prealba to fragment powyżej nas a Tralba to część poniżej. Postanawiamy wejść do kanionu w tym miejscu gdzie jesteśmy tym bardziej, że „start” wygląda zachęcająco, natomiast to, co powyżej niespecjalnie. Kanion biegnie równolegle do wtorkowego Simona. Podobna skała, sceneria, woda. Jednym słowem całkiem przyzwoicie, chociaż… Simon był lepszy, tym bardziej, że końcówka to dosyć długi spacer szerokim korytem Rio Alba do wylotu.

Tralba

Tralba

Ostatni dzień sobota. Alina ze Zbychem postanawiają udać się nad morze, by uatrakcyjnić nieco Alinie wyjazd, na którym głównie „robi za taksówkę”. Alina oczywiście nie narzeka, ale wydaje się to miłym gestem. Oczywiście Docent i ja nie mamy zamiaru „przeszkadzać” w romantycznym plażowaniu i udajemy się do… kanionu. Wybieramy Val Vielia od tzw. II (dwójki). Część pierwsza jest niezbyt atrakcyjna a podejście odległe. Do „dwójki” i tak idziemy prawie 2 godz. a upał i kumulacja zmęczenia z poprzednich dni daje się we znaki. Znaczną część kanionu widać ze szlaku podejściowego, co jest niezłą motywacją do kontynuowania podejścia.

Vielia. Szafirowy kolor wody w kanionie.

Vielia. Szafirowy kolor wody w kanionie.

Kanion wybitnie wodny i jak pisze przewodnik „tylko żałować odcinków 20-30 min. marszu pomiędzy poszczególnymi częściami (II a III i III a IV)”. Dużo skoków, pływania a i lina dosyć często się przydaje. Woda najzimniejsza ze wszystkich zrobionych dotąd na wyjeździe kanionów. Mniej więcej w 2/3 dogania nas 3 osobowa grupa Austriaków idąca od „jedynki”, ale są chyba coraz bardziej zmęczeni, bo kanion kończymy wspólnie. Współpraca owocuje obietnicą, że jak tylko wyjdziemy… to obowiązkowo wspólne piwko. Tak też się stało i nie ominęło czekających na nas Aliny i Zbycha.

Niedziela to już jedynie poranne pakowanie i powrót. W Dąbrowie zostawiamy Docenta i w strugach deszczu uciekamy ze Śląska, co okazało się nie takie łatwe po zlewie, która zakorkowała dojazd do autostrady. Pod Wrockiem jesteśmy po północy a wyjazd ostatecznie się zakończył koło 2:00 w poniedziałek, kiedy to Alina i Zbychu dotarli do Jelonki.

Pozostaje jedynie podziękować sobie nawzajem za mile i sympatycznie spędzony czas, zwłaszcza na długich, „gościnkowych” rozmowach nad jeziorem. Każdy z nas dzielnie znosił „dziwactwa” pozostałych a szczególną wyrozumiałością musiała się wykazać Alina jako osoba o najmniejszej ich ilości i śmiem nawet twierdzić, że i może… nawet… i ich braku.

Alinie należą się szczególne podziękowania za opiekę nad nami w czasie pobytu w kanionie, za ułatwienie nam transportu i w ogóle nasz wyjazd musiałby bez niej wyglądać inaczej a z części kanionów być może zmuszeni bylibyśmy zrezygnować. Alina dbała również by Zbychu nie był zbyt „upierdliwy” ze swoim wstawaniem o świcie. To poranne wstawanie miało chyba tylko jedną zaletę – świeże pieczywo na śniadanie, za co każdy w duchu Zbychowi dziękował, bo pewnie wolelibyśmy jeść czerstwe z dnia poprzedniego niż te kilka kilometrów iść po świeże.


Tekst:       Marek Jędrzejczak Zdjęcia:   Zbigniew Grzela, Grzegorz Badurski


 

Dodaj komentarz