Ticino

Kiedy w 2010 roku po raz pierwszy byłem w Ticino, wywiozłem stamtąd mieszane uczucia. Byłem kanioningowym debiutantem, brakowało mi doświadczenia i dobrych butów (kto choć raz był w kanionie wie o co chodzi). Z jednej strony były to oszałamiające widoki, ale z drugiej – trudności na granicy moich psychicznych możliwości. Tym razem, kiedy doświadczenie mam już większe, odczucia jakby bardziej się uporządkowały. Są zdecydowanie pozytywne.

W tej chwili to absolutnie mój numer jeden jeśli chodzi o znane mi rejony kanioningowe. Po pierwsze: wyjątkowej urody kaniony, czysta woda, skała, która doskonale trzyma. Po drugie: trudności, które wymagają pełnego zaangażowania: zjazdy w wodzie, trawersy, dużo skoków i toboganów. Po trzecie: bardzo dobry dostęp do wejść i wyjść z kanionów i świetny książkowy przewodnik, dzięki któremu wszystko dostajemy jak na tacy. No i po czwarte, ale to akurat nasze szczęście podczas tego wyjazdu: tydzień pięknej pogody i optymalny stan wody. Jest też „po piąte”, już zupełnie niezależne od zwiedzanego rejonu, a mianowicie zespół: sprężony i dobrze przygotowany, a przy tym bardzo zgrany, dzięki czemu cały nasz pobyt upłynął w doskonałej atmosferze.

Ticino.

Ticino. Goście z wizytą w obozie.

Ticino to najbardziej na południe wysunięty kanton Szwajcarii. Największe miasta to Bellinzona, Locarno i Lugano. Ludzie mówią tam po włosku i jest to zapewne najbardziej włoska część Szwajcarii. Kanioningowy rejon to gównie 3 doliny: Riviera, Verzazca i Maggia. W czasie naszego wyjazdu działaliśmy głównie w dolinie Riviera. Praktycznie każda rzeka, spływająca z gór tworzy tu kanion: duży lub … jeszcze większy. Ich nazwy pochodzą często od nazw rzek i miejscowości leżących u wylotu. Jest więc miasteczko, rzeka i kanion: Lodrino, Osogna albo Iragna. Kaniony utworzone są w granicie, woda jest czysta i nie jest zimna.

Na miejscu byliśmy 7 dni. Dysponowaliśmy tylko jednym samochodem, więc wybór celów trochę się uprościł, ograniczając się do tych, do których czas podejścia nie przekraczał 1 godziny. Brak drugiego samochodu nie jest wielkim ograniczeniem w tym rejonie. Do wyboru jest naprawdę dużo.

Samochód i dom w jednym.

Samochód i dom w jednym.

Przyjechaliśmy tuż po solidnych opadach. Dojechaliśmy wieczorem, ale że nie było jeszcze ciemno, postanowiliśmy obejrzeć punkty kontrolne stanu wody i na ich podstawie opracować plan na następny dzień. Pod Lodrino rura nam trochę zmiękła. Na ostatnich wodospadach – hydropiekłowstąpienie. Nie, Lodrino nie. To może Iragna? Jest blisko. Ale na Iragnie woda też znacznie powyżej poziomu wysokiego. To chyba tez nie. Może Osogna? I okazało się, że zapora, która znajduje się powyżej ładnie stabilizuje duży stan wody, więc na ostatniej kaskadzie jest idealnie. Idziemy na Osognę!

Następnego dnia rano dziarsko ruszamy w górę, spod samochodu pozostawionego w miasteczku. Najpierw wąską drogą, potem koło kapliczki, tam gubimy ewidentną ścieżkę, błąkamy się chwilę przedzierając się przez krzaki, znów wracamy na ścieżkę, przeżywamy chwile zwątpienia, kiedy ścieżka znów znika, po czym schodzimy w dół, już bez ścieżki, za to ze przeświadczeniem „No przecież tu muszą jakoś schodzić, bo innej drogi nie ma”. I okazuje się że dokładnie trafiamy na sam początek dolnego odcinka Osogny. Tak jak planowaliśmy. Idealnie. Kanion, pogoda – marzenie. Na koniec dwie atrakcje: piętnastometrowy tobogan, a następnie efektowny ośmiometrowy skok do jeziorka, będącego również miejscowym kąpieliskiem. Skaczę ostatni, w dole tłum plażowiczów. Wynurzam się i słyszę brawa. Za co te brawa? Bez jaj, przecież wszyscy tu skaczą. No, ale duma jakaś jest… dopóki nie okazuje się, że klaskali jakiemuś łebkowi, który skakał tuż po mnie z półki, znajdującej się kilka metrów wyżej, boso i w majtkach.

Widok na miasteczko znad ostatniego wodospadu.

Osogna. Widok na miasteczko znad ostatniego wodospadu.

Kolejny dzień, pogoda super. Idziemy do kanionu Ambra. Do górnej części. Walerek kiedyś tam był, mówi że fajny, zabawowy i nawet przy dużej wodzie do zrobienia. Maksymalna kaskada 15m. Jedna lina trzydziestka wystarczy. Na wszelki wypadek wzięliśmy dwie trzydziestki i linę zapasową. Tym razem ścieżka jest ewidentna, idziemy bez wątpliwości. Mijamy mostek nad rzeczką i dochodzimy do wioski. Stąd według przewodnika jeszcze kilka minut przez las i powinniśmy dotrzeć do miejsca opisanego jako początek kanionu. Ale rzeka płynie już przez wioskę, to po co będziemy łazili po lesie? Wbijamy się w pianki i pakujemy do wody. I od razu są jakieś małe tobogany i skoki. Rzeczka jest całkiem spora, ale nie jest to jeszcze kanion. I nagle cała ta rzeczka zwęża się do wąskiej rynny i wali w dół mocną szprycą. Huczy jak diabli. Rozglądamy się za punktami do zjazdu. No nie ma. „Byłeś tu Walerek?” „Nie przypominam sobie takiego miejsca.” Nic dziwnego, przecież weszliśmy za wcześnie. Po chwili poszukiwań znajdujemy wreszcie powieszoną na drzewie starą pętlę z jakimś zardzewiałym mailionem. Dokładamy dodatkową taśmę i jedziemy. Zjazd jest trudny, bo strumień jest bardzo silny, a rynna wąska. Trzeba uważać, żeby do niego nie wpaść i nie zostać skotłowanym. Jakoś się udaje. Obie liny trzydziestki wychodzą na styk. A jakbyśmy wzięli dwie piętnastki? Byłyby jaja. Dalej kanion już bez niespodzianek. Rzeka z wieloma ładnymi skalnymi przełomami. Sporo małych skoków, zjazdy. Walerek z uporem godnym lepszej sprawy włazi w każde miejsce, gdzie woda się kotłuje i wynajduje tobogany nawet tam, gdzie normalny człowiek nawet by ich nie szukał. Ola, gdzie tylko może skacze swoje backflipy. Dużo słońca, dużo białej wody, dużo zabawy, po prostu wczasy. Wreszcie koniec. Jeziorko przed zaporą i wyjście. Były dwie możliwości powrotu: nielegalna przez siatkę na teren zapory i dalej drogą, oraz legalna. Z Moniką i Krzyśkiem wybraliśmy drogę legalną i srogo żałowaliśmy, trawersując stromy gęsty las, bez ścieżki, po krzakach. A Walerek z Olą od piętnastu minut siedzieli sobie przy samochodzie.

Ambra. Zjazd obok białej wody.

Ambra

Kolejny dzień i znów dylemat. Może dolna Malvagia? Godzina podejścia, woda regulowana przez zaporę, będzie ok. W przewodniku piszą co prawda coś o śmierdzących glonach, które pojawiają się okresowo. Ale co tam. Kanion robi wrażenie. Jest miejscami wąski, mroczny i huczący. Technicznie jest chyba trochę trudniejszy od Osogny i Ambry: pojawiają się trawersy, woda jest większa, a ostatnia, wielka 75-metrowa kaskada pokonywana jest z przepinką. Ale widokowo bardzo ładny. No i udało się, bo nic nie śmierdziało.

Malvagia. Trawers po rzęchach.

Malvagia. Trawers po rzęchach.

Ponieważ tego dnia wyrobiliśmy się szybko, decydujemy się jeszcze na jeden kanion: Barougia. I to chyba była dobra decyzja, bo idealnie nadał się na późne popołudnie. Kanion na godzinę, łatwy. Co prawda pozbawiony elementów zabawowych, ale po prostu ładny. Duża woda, ale mimo to bezpiecznie.

Wieczorem odwiedzili nas nasi włoscy znajomi: Daniele i Luca. Przyjechali odwiedzić nas i wspólnie podziałać z okolic Turynu. Poznaliśmy się na międzynarodowym zlocie kanioningowym w Dolinie Aosty, w 2011 roku. Daniele był organizatorem. Pytamy ich, jak często bywają w Ticino. To tylko 300 km. ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że są tu po raz pierwszy.  Jak to? Pierwszy raz ??? Powiedział, że mają daleko. Daleko? Ale, w sumie, jakbym  mieszkał w Turynie i miał 140 km nad morze lub 120 km pod Monte Rosa, to te 300 km też uważałbym za „daleko”.

Na kolejny dzień ustalamy Iragnę. Jest szansa na przejście integralne całego kanionu: wszystkie trzy odcinki. O ile wystarczy czasu. Mamy dwa samochody, więc sprawa jest ułatwiona. Nasi towarzysze nie są przekonani do przejścia całości, ale my jesteśmy bardziej rozchodzeni. Pierwsza górna część Iragny jest mocno techniczna. Jest sporo zjazdów, trawersów, długich dojść z asekuracją. Skoków jakby mniej. Po tej części nasi towarzysze opuszczają kanion. My jesteśmy bardziej zmobilizowani, umawiamy się w tawernie w wiosce na dole i ruszamy dalej. Środkowa część kanionu, mimo że krótsza wydaje się być jeszcze ciekawsza. Sporo skoków i bardzo malownicze fragmenty wąwozu sprawiają, że są to chyba najciekawsze partie tego kanionu. Niestety, czas szybko ucieka, umówiliśmy się na konkretną godzinę i wydaje się, że dolnej części już nie zdążymy zrobić tego dnia. Opuszczamy kanion po ostatniej 30-metrowej kaskadzie, prawdopodobnie najpiękniejszej w całym kanionie. Stamtąd już wygodną ścieżką wracamy na piwo do knajpki w wiosce Iragna. Do kanionu, na dolną część wracamy dwa dni później.

Iragna. Najbardziej zakręcony tobogan Europy.

Iragna. Najbardziej zakręcony tobogan Europy.

Ostatni fragment to już tylko zabawa: najbardziej zakręcony tobogan Europy, mnóstwo skoków i możliwość wyjścia z kanionu w każdej chwili sprawiają, że kanion wydaje się jak fragment wesołego miasteczka. No, powiedzmy, takiego specyficznego, bo w każdej chwili zabawy możesz zrobić sobie porządną krzywdę. Więc udzielający się szampański nastrój trzeba w sobie raczej powściągać.

Po Iragnie pada nareszcie decyzja: Lodrino. Jeden z najpiękniejszych i najtrudniejszych kanionów w Ticino. Moją pierwszą wycieczkę do Lodrino, w 2010 wspominam źle. Jako traumatyczną eskapadę na granicy psychicznych możliwości. Stan wody był zbyt wysoki jak na moje umiejętności. Jest naprawdę imponujący. Robimy środkową i dolną część, czyli Lodrino Inferiore i Lodrino Intermedio. Zaczyna się pięćdziesięciometrowym zjazdem w wodospadzie, a potem jest jeszcze ciekawiej. Jest bardzo głęboko wcięty, w wodnych pasażach jest zawsze cień, ale nie jest zimno, bo cały czas jesteśmy w ruchu. Zjazdy, trawersy, skoki, tobogany – jest tego mnóstwo. Wody jest dużo. Wciąż huczy, płynie, ciągnie, zalewa.  Skoki czasami wydają się najrozsądniejszym sposobem, żeby ominąć wodę kotłującą się pod wodospadem. Po prostu przeskakujemy trudności. A na koniec dwa imponujące wodospady: najpierw czterdziestka, w której wjeżdżamy pod ścianę wody, a potem trzydziestka z bardzo silnym przepływem (którą można ominąć, wykonując przy tym spektakularny zjazd z potężnym wodospadem w tle). Ten kanion naprawdę robi wrażenie. Przy dużej wodzie staje się bardzo trudny i niebezpieczny.

Lodrino. Początek drugiej części kanionu: 50-metrowa kaskada.

Lodrino Intermedio. Początkowa: 50-metrowa kaskada.

Nazajutrz dzień odpoczynku. Krótki Pontirone Inferiore. Prawdziwa perła. Po tym kanionie nie wolno poruszać się za szybko. Nie wolno, bo kończy się zbyt wcześnie, a jest tak ładnie, że szkoda wychodzić. Bardzo głęboko wcięty, cały w granicie. Jest tak czysty i schludny jak najekskluzywniejsza łazienka w pięciogwiazdkowym hotelu. Ale tylko na godzinę.

Corippo to ostatni kanion który postanowiliśmy odwiedzić. Krótki i zabawowy. Idealny na ostatni dzień. Znajduje się w dolinie Verzazca i jest tam najciekawszym kanionowym obiektem. Już sama dolina jest bardzo ładna, jest bardzo turystyczna i malownicza. Obfituje w liczne parkingi i rzeczne kąpieliska. W weekend oczywiście jest tłoczno. Jedną z atrakcji jest 12 metrowy most Ponte dei Salti, gdzie miejscowi macho popisują się skokami .

Dolina Verzasca

Ponte dei Salti. Most z XVII w. wybudowany specjalnie po to, aby z niego skakać.

 Aby dotrzeć do wejścia do kanionu najpierw podjeżdżamy do Corippo. Jest to atrakcja sama w sobie. Malutka, wysoko położona górska wioska, gdzie szlak wiedzie przez wąskie uliczki i podwórka. Potem czterdziestominutowy spacer brzegiem kanionu i stajemy u wejścia. Corripo dzieli się na dwie części: pierwsza to głównie zjazdy, a druga to już aquapark. Choć kanion jest bardzo atrakcyjny i mamy tego świadomość, to już nam się po prostu nie chce. Po tygodniu podobnych widoków i wyzwań ziewamy stojąc nad ośmiometrowym skokiem i dłubiemy w nosie przed dziesięciometrowym toboganem. Czujemy się nasyceni. Czas wracać do domu.

Kanioning w Ticino to zdecydowanie zabawa z wyższej półki. Kaniony są wymagające: trudne technicznie, z małą ilością wyjść awaryjnych, zazwyczaj z dużym przepływem. Kanionów dla początkujących jest niewiele. Żeby dobrze i bezpiecznie się bawić, trzeba mieć jakieś doświadczenie i kanioningowe obycie. Już samo sprawdzenie poziomu wody na punktach kontrolnych bywa wyzwaniem. Różnica pomiędzy poziomem: „średniozaawansowany” a „ekspert” jest czasami mało ewidentna.


  Tekst:       Grzegorz Badurski Zdjęcia:   Monika Badurska, Ola Tyrna


 

Dodaj komentarz