Kreta. Kanioning inny niż zwykle.
Skąd ten tytuł? W zasadzie, kanioning na Krecie nie różni się od tego uprawianego na Majorce, czy Sardynii. Wapienne góry na południu Europy bywają mało obfite w wodę, często trafiają się po prostu kaniony suche. Początek kwietnia, to ostatni dzwonek, by płynącą wodą jeszcze się nacieszyć. Technicznie jest trudniej niż na pozostałych wyspach. Częste są 70-80 metrowe zjazdy, przy dużej wiosennej wodzie gdzieniegdzie (np. w Arvi), może być niebezpiecznie. Mimo to, jadąc na Kretę na początku kwietnia nie liczyliśmy na wodne atrakcje. Cieszyliśmy się, czytając że w kilku kanionach o tej porze wciąż jeszcze płynie woda , a w takim na przykład Ha woda jest aż do czerwca.
A jednak śledząc przed wyjazdem raporty z zimowych opadów, wydawało się, że jest ich jakoś mało. A już na miejscu, po rozmowach z tubylcami, okazało się, że trafiliśmy źle. Na nietypową wiosnę, po niespotykanie suchej zimie. Był początek kwietnia, a wody na Krecie było tyle, ile na początku lata. Bardzo mało.
Mimo wszystko, narzekanie na wodne braki wydaje się nie na miejscu. Zwłaszcza w przypadku Krety. W końcu kanioning to nie tylko moczenie się w górskim potoku. Dla mnie był to pierwszy kanioningowy wyjazd z transportem lotniczym. Narzuciło to pewne ograniczenia wobec naszych typowych podróży. Po pierwsze: jedzenie. Nie mogliśmy już zabrać góry konserw, półproduktów, naczyń i kuchenki do samodzielnego przygotowywania potraw. Byliśmy zdani na miejscowe produkty.
Ja wiem. W tym miejscu większość turystów pomyśli: „O co temu gościowi chodzi? Przecież zawsze jadamy w restauracjach. Albo mamy obiady w hotelu.” Ale z drugiej strony część osób ze środowiska jaskiniowo-wspinaczkowego stwierdzi: „Co za rozrzutność, kupować całe żarcie na miejscu!” Do tej pory bliżej było mi do tego drugiego poglądu. Przez całe lata wypraw, od lat 90-tych, zawsze taszczyliśmy ze sobą kilogramy konserw, zupek, dżemów i chleba. To nawet nie chodziło o to, że tak było taniej. Chodziło o to, że bez takich oszczędności wcale nie byłoby nas stać.
Wróćmy jednak do naszego „skazania” na miejscowe produkty. Już po pierwszym dniu, po pierwszym śniadaniu błogosławiliśmy fakt, że nie mieliśmy ze sobą trwałego, turystycznego żarcia. Zamiast tego, na miejscowym targu Zbyszek kupił chleb, ser i pomidory. I to wystarczyło by poczuć się jak na cudownych wakacjach. Te pomidory, które wobec marketowych warzyw, które spożywaliśmy przez ostatnie zimowe miesiące były jak eksplozja. I ser, świeży i zapakowany po prostu w biały papier, i oliwa zamiast masła, kupiona w małym sklepiku, w plastikowej butelce po wodzie mineralnej. Najlepszą jaką jadłem w życiu.
Naszą pierwszą bazą był hotel w miejscowości Tssotsorous na południu Krety. To bardzo ciekawe miejsce, zupełnie inne od północnej, części wyspy. Wybrzeże jest mniej dostępne, mniej zagospodarowane turystycznie. Zdaje się, że odwiedzane jest najczęściej przez wczasowiczów z Grecji. Miasteczka klimatem nie przypominają kurortów, raczej zapyziałe bałkańskie miasteczka, gdzie nikt specjalnie nie przejmuje się estetyką, ale za to wszyscy są mili i trochę jakby zaskoczeni wizytą obcokrajowców. Być może wpływ na to miał fakt, że w Tsotsourous znaleźliśmy się poza sezonem. Prawie wszystkie restauracje były zamknięte, a w naszym hotelu byliśmy jedynymi gośćmi.
Po przybyciu nie zastanawialiśmy się zbytnio i od razu ruszyliśmy do najtrudniejszego kanionu w okolicy. Strategia była prosta. Mamy ograniczone ilości lin, zwłaszcza tych najdłuższych. Zatem zaczynamy od kanionów z największymi zjazdami. Tak, żeby w przypadku uszkodzenia długich lin nie tracić możliwości pokonania najwyższych kaskad.
Pierwszy kanion – Arvi. Niesamowite pęknięcie przecinające skalne zbocze. Droga do niego, prowadząca przez gruntowe trakty po raz pierwszy pokazała nam, w czym kreteńskie dojazdy różnią się od europejskich. Początek kanionu zaskakuje nas poziomem miejscowej aquakultury. Wszędzie kłębią się rury, prowadzące wodę do jakichś niewidzialnych systemów nawadniających. Rury, w większości stare i martwe, których nikt nie posprzątał, kiedy przestały być przydatne. Obecność wody jest dla nas bardzo miła. Towarzyszy nam cały czas, przez cały kanion. Jest czysta, natężenie jest niewielkie, ale wystarczy by kanion wyglądał jak należy. Bo ten kanion naprawdę wygląda jak trzeba! Zjeżdżamy w jaskiniowych klimatach. Naciekowe formy, w postaci polew i stalagmitów pojawiają się w zasięgu naszego zjazdu. Zupełnie jak w jaskini. Tyle, że tu nie ma stropu nad głową. Jest jasno. Olbrzymie wrażenie robi 80 metrowy zjazd w strugach wodospadu. Poniżej ściany zamykają się nad głową, robi się ciemno, wkraczamy do jaskini. Dwa zjazdy i znów pojawia się światło. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów brudnym kolektorem i opuszczamy kanion. Dokładnie po środku pomarańczowego gaju. Kreta jest piękna.
Następnego poranka dzień obudził nas ponury: wietrzny, deszczowy, wcale nie śródziemnomorski. W planach mieliśmy kanion bezwodny: Mesosfini. Logistyka tym razem była jeszcze bardziej skomplikowana. Sprowadzenie na dół jednego samochodu i powrót do początku kanionu zajęło kierowcom ponad półtorej godziny. Czekając, zmarznięci siedzieliśmy w gaju oliwnym. W końcu wbiliśmy się w pianki. Suchy kanion pokonywany w deszczu. Czy można wymyślić lepszy sposób na dżdżysty dzień? Nad drugą wielką kaskadą pojawiło się słońce. Nasz cel – Morze Libijskie nabrało lazurowego koloru.
Pełną relację z naszego pobytu na Krecie można znaleźć na blogu Łukasza Kędzierskiego: Kaniony na Krecie, czyli Kreta jakiej nie znacie.
Na stronie dostępny jest też film z naszego wyjazdu.
W kreteńskiej przygodzie udział wzięli (od lewej): Łukasz Kędzierski, Marek Jędrzejczak, Grzegorz Badurski, Bogusław Nizinkiewiicz, Monika Badurska, Zbigniew Grzela, Adam Stankar, Olga Nizinkiewicz, Dorota Jasińska-Jędrzejczak.
Tekst: Grzegorz Badurski
Zdjęcia: Monika Badurska, Zbyszek Grzela, Grzegorz Badurski